Tatry Lodowa Przełecz
Góry
Narciarskie zakończenia sezonu...
Autor: Wojciech Szatkowski
Tak jak wszystko w naszym życiu, tatrzańska zima też się kiedyś kończy. Oppenheim powiedziałby:”Rypcium, pypcium i po sezonie”. W drugiej dekadzie maja śnieg znika, spłukiwany przez ciepłe deszcze, rozpuszczany przez wysokie słońce, wysokie temperatury i jeszcze cieplejsze wiatry halne. Narciarzy w Zakopanem ubywa z reguły już w kwietniu, a znikają po weekendzie majowym. Jednak narciarze ski-turowi nie oddają jeszcze pola. W dalszym ciągu z uporem maniaka szukają stromych żlebów i stoków. Bo wiosenny niepokój udziela się ludziom. Obecnie sezon ski-turowy kończy się przeważnie po majowym weekendzie. A jak bywało dawniej? Z reguły przecież, w kilku miejscach w Tatrach, da się zjeżdżać na nartach do końca maja, a nawet w czerwcu. Tam właśnie organizowałem zakończenia swoich kolejnych sezonów ski-turowych. Każde z nich było inne i przyniosło różne, nieoczekiwane nawet scenariusze. Serdecznie zapraszam czytelników Watry do lektury.
Lodowa Przełecz na nartach...
Kiedyś – było to w latach 80-tych, gdy zaczynałem swoja przygodę z narciarstwem wysokogórskim, biegówkami i zjazdówkami – trafiłem na książkę Wandy Gentil-Tippenhauer i Stanisława Zielińskiego „W stronę Pysznej” , pierwsze wydanie 1961. Opisano w niej między innymi wycieczkę narciarska na Lodową Przełęcz. Tam, z racji wysokości, w maju zawsze leży dużo śniegu. Zamarzyło mi się zakończenie sezonu właśnie tam. Na wysokości 2376 m. I w latach 1990, 1991, 1992 i 2001 udało się zebrać znajomych i zakończyć sezon na LodowejO czym chcę tutaj wspomnieć? O „wyrypach narciarskich” na Lodową, w gronie przyjaciół. O szybkich, rytmicznych skrętach w żlebie z przełęczy, potem o długich szusach w stronę Jaworowego Muru i pięknym zjeździe długą Doliną Jaworową. Wreszcie o znoszeniu nart, z Gałajdówki do Jaworzyny. W upale. Myślami powracam także chętnie do dużej ilości piwa i borowiczki wypitych w bufecie „Pod Rogovą”, u dość dupiatej (w sensie rozmiarów), ale za to bardzo sympatycznej Słowaczki. To były zakończenia pięknych sezonów, moich drugiego i trzeciego na ski-turach. Zjazd Jaworową miał ponad 5 km długości. Wysokogórski i piękny. Śniegi niosły a Ci na Górze sprzyjali nam. Czy to jednak było najważniejsze? Warto pamiętać też o uśmiechach, toastach za nasze zdrowie a la żebyśmy sto razy pili wino razem. Było cudownie, jeśli w ogóle słowa potrafią oddać nastrój takiej chwili. Po prostu trudno znaleźć właściwe wyrazy, gdyż, tak mi się wydaje, były to jedne z najlepszych górskich i towarzyskich chwil mojego życia. W ich czasie, przez krótki moment, czułem się jednak jak mały Superman:). Wszyscy się tak czuliśmy. Wtedy, gdy rozmawialiśmy o górach, siedząc razem na małej, zielonej ławeczce w bufecie „Pod Rogovą” (już nie istnieje niestety) w Jaworzynie Spiskiej, jeszcze byliśmy tacy młodzi, beztroscy, naturalni, tacy pełni zapału. Nasze rozmowy, jak zwykle, kręciły się wokół Tatr. Wspominaliśmy chwile ze zjazdu z Lodowej. – Ależ fajnie kręciłaś – powiedziałem z uśmiechem do Joasi. – A ty omal nie wpadłeś do potoku – odpaliła z podobnym uśmiechem Joasia, zgodnie z prawdą, gdyż przy przeskakiwaniu potoku o mały włos, a wpadłbym w lodowatą toń Potoku Jaworowego. Nie mieliśmy problemów, byliśmy wolni, niesforni, trochę szaleni, sielankowo chłonący każdą chwilę. Rozmowa się kleiła, było fajnie, że hej. Byliśmy wtedy bardzo młodzi, 23-24-letni studenci. Młodzi, trochę gniewni, z receptą, jak się nam wydawało, na wiecznie szczęśliwe życie. Wydawało nam się, że zawojujemy świat, że ta pozytywna, mocna energia, którą czerpaliśmy pełnymi garściami z tych wspaniałych gór, z nart, ze spotkań z przyjaciółmi, da nam niezłomną siłę do zmagania się z losem. I dała. Życie próbowało nas trochę zgasić swoją szarzyzną i codziennością, trochę nam dokopać różnymi zdarzeniami, ale jednak nie dało rady. Chociaż lat przybyło, patrzę z perspektywy całej naszej grupy, a zwłaszcza swojej, to wciąż dzięki Tatrom czujemy się młodzi. Szkoda tylko, że powoli, ale systematycznie, sprawność fizyczna się jednak kończy. Nie mogę tego zaakceptować i nie akceptuję. Trochę się „zużywamy” w Górach. Łapiemy kontuzje, ale wciąż jesteśmy. Zanim zejdziemy z tego świata, myślę, że jeszcze mocno pożyjemy (czytaj: pojeździmy na nartach) w Jaworowej, Kaczej, Chochołowskiej, Kościeliskiej i innych ulubionych miejscach. To dzięki górskim wyzwaniom i górskiej, prawdziwej miłości do Tatr, która powstała właśnie wtedy, mocno narodziła się w nas trudna do określenia siła wewnętrzna, dzięki której wciąż czujemy, że żyjemy. Dlatego wśród wielu odpowiedzi na arcyważne z punktu człowieka nart, za jakiego się mam, pytanie: - dlaczego chodzisz po górach?, to jedna z najważniejszych, powiedziałbym nawet fundamentalnych dla mnie odpowiedzi brzmi: by czerpać dobrą energię z Tatr (z czystego estetycznie ich piękna, które nieraz chłoniemy w nich będąc, ładując jak to się teraz mówi akumulatory), a także z radości robienia czegoś wspólnie z ludźmi, których naprawdę kochamy. Ludzi, którzy są otwarci, mają pozytywne myślenie, są bez kompleksów, odważni i im warto i trzeba poświęcić swój czas.
Górskie znajomości…
Wspominam szczuplutką Asię Michałowską, z jej wiecznie filuternym uśmiechem, która mimo źle nastawionych wiązań (ach, te beztroskie kobiety:) zjechała z Baraniej Przełęczy, Lodowej i Czerwonej Ławki. Do dzisiaj od czasu do czasu wyruszamy w góry. Marka Sawkę, tego „Mara”, który przyszedł przez całą Jaworową, by spotkać się z nami w „Terince” Teryho chacie i byłem z nim w górach Kaukazu. Teresę i Marka, którzy odbyli ze mną dziesiątki wycieczek ski-turowych, w tym tę pierwszą do Żlebu Mokrzyniec w 1985. Witka Cikowskiego – świetnego kolegę, niezwykle dokładnego faceta, na nartach mistrza, a obecnie ratownika TOPR. Andrzeja Noconia z Krakowa, który, mimo, że z początku dość słabo sobie radził na nartach, nigdy nie rezygnował, a z czasem stał się świetnym narciarzem, „Majoneza”, czyli Maćka Koniora, z jego żoną Moniką, zawsze uśmiechniętych i gotowych, by pójść w góry. Teraz ich wszystkich zastąpił Maciek Bielawski, przewodnik tatrzański, który chłonie Góry podobnie jak ja, rozumiemy się bez słów. Maciek, którego serdecznie pozdrawiam, jako mojego serdecznego przyjaciela i prawdziwego człowieka. Wreszcie Hanka, o której mowa jeszcze będzie. Świetna narciarka, ze znakomitą kondycją, kierowniczka schroniska Ornak, z nią na wiosnę chodzimy od lat w bardzo strome żleby. Te najstromsze robię z nią, bo z tak dobrą narciarką warto porwać się na te najambitniejsze cele. I nieraz towarzyszą nam młodzi, którym chcemy pokazać w Tatrach te miejsca, który nas fascynowały. I które kochamy. Tak ma być.
Do Maćka i Hanki dołączyli, choć rzadziej wspólnie ruszamy w Tatry: Adam Brzoza, znakomity fotograf, Wiesiek Kowalski, Egon („ja w górach mogę wszystko”), Beti, Magda Derezińska-Osiecka, Madzia Szpot, Hubert Jarzębowski, Piotrek Mirski, Ewka Stodolska, Andrzej Śliwiński, Asia z Poronina, a ostatnio Darek Grzeszczak, którego „zaraziłem” ski-alpinizmem. Marcin Kuś z Warszawy, Ariel Wojciechowski, Sebastian Liberda, a wśród bieszczadników: Grzesiek Mołczan i Bartosz Górski. Dziwne, ale patrząc na swoje życie zauważyłem dziwną, ale stale powtarzająca się prawidłowość, że tak zwanych „fajnych” ludzi spotkałem tylko w Górach. Z małymi wyjątkami. Tu „na dole”, zbyt często widzę małe zawiści, obłudę, fałsz, brak pasji, dlatego omijam z daleka. Może to źle, ale taki jestem i nie mam zamiaru się zmieniać na starość:). Moi przyjaciele i znajomi z gór. Trochę się towarzystwo porozjeżdżało po świecie, ale wspomnienia i znajomości zostały. Przyjaźnie też. Spotkanie przy bufecie „Pod Rogową” trwało ok. 2 godzin. Potem trzeba było wracać do kraju. Mieszanie piwa i borowiczki podziałało na mnie powiedzmy sobie – mocno znieczulająco. Dlatego lekko lub mocniej chwiejnym, „oppenheimowskim” krokiem podążyłem na przystanek CSAD-u, zabierając ze sobą z ławki narty „Atomic” Tendance, kijki i plecak. Autobus nadjechał. Potem był powrót na Krzeptówki. Kolejny sezon za mną. Takie było zakończenie sezonu 25 lat temu. Na miarę marzeń.
Jarząbczy Wierch– czyli sam na sam z Górą
Przenieśmy się teraz do Doliny Chochołowskiej. W maju 1995 r. kończyłem sezon narciarski samotnie na Jarząbczym Wierchu (2137 m). Bycie sam na sam z Górami ma swój niepowtarzalny smak. Jest z pewnością pewną strefą intymności, dającą zdecydowanie silniejsze doznania i przeżycia, niż wycieczka w grupie. Najsilniejsza jest wtedy Przygoda. I liczą się głównie własne umiejętności i możliwości. Wtedy wszystko od Ciebie zależy: podejście, zjazd, decyzje są tylko Twoje, a odpoczywasz gdzie chcesz. Wolność, niczym nieskrępowana, to dominujące uczucie takiej wyprawy. A właśnie takiej wolności potrzebujemy przecież bardziej niż kromki chleba. Góry dają ją nam, „na tacy”, wystarczy tylko sięgnąć. No to sięgnąłem po nią:) Bardzo sobie cenię takie samotne wycieczki narciarskie. Dlatego, od czasu do czasu, ruszam w Góry na fokach sam. Po przygodę sam na sam z Tatrami. Opisana wycieczka miała miejsce w 1995 r., podczas pięknej i wyjątkowo śnieżnej zimy. A takie wtedy bywały w Tatrach niemalże rok w rok. Wspomnienia mają wielką moc i chcę się nimi z Wami, drodzy czytelnicy Watry, w jakimś stopniu podzielić i zachęcić do tej wyprawy. Wielka to przyjemność móc stwierdzić, iż sprawy, o których myślało się przed laty, a które pozornie tylko poszły w zapomnienie, odżywają po latach i to w postaci być może doskonalszej. Dojrzalszej. Słońce pali. Jak latem. Kropla potu błąka się nieśmiało po moim czole i spływa do ust. Ma słono-gorzki smak. Za nią spływa kolejna. Zbliża się 13, jest już bardzo gorąco. Wargi wyschnięte, ślina robi się gęsta. A więc taki jest mój świat? Słodko-gorzki? Uśmiecham się do siebie:) Nie, nie tylko ma taki kolor. Jest bardziej pstrokaty, tak jak dzisiaj góry, skąpane w słonku. Ale z goryczy tej soli wynika to, co robię. Mój narciarski świat. Wart zmęczenia, potu, wysiłku. Jeszcze 50, 40, 30 m, wąska tutaj grań zakręca łukiem w prawo i jestem na szczycie Jarząbczego. Sam. Wbijam narty. Po chwili odpoczynku wbiegam jeszcze na pobliską Raczkową Czubę (2194 m) i wracam do nart. Zjazd. Przed każdym tego typu zjazdem radzę koniecznie założyć kask i dokładnie sprawdzić, czy narty są dobrze zapięte. Ja kasku nie miałem:)), ubrałem więc zastępczo czapkę:) dopiąłem narty i ruszyłem. Ze szczytu zjeżdżam granią na wschód w stronę Kończystego W. Górna partia wymaga uwagi i należy bardziej trzymać się stoku od strony Doliny Raczkowej, nie zaglądając zbytnio na stronę Jarząbczej. Potem jest już łatwiej – dojeżdżam do Kopy Prawdy i Jarząbczej Przełęczy. Zatrzymuję się, tędy planuję zjeżdżać. Oglądam drogę zjazdu: jest dobrze wyśnieżona. Jest tylko jedno „ale” – stok pokryty jest zlodowaciałym, bardzo twardym śniegiem. Mimo to zjazd się udaje. Na Huciskach solidnie zmęczony pakuję się do auta i wracam do domu. Kilka dni później – ponownie samotnie – robię Starorobociański Wierch. Kolejny piękny zjazd i kolejny sezon zakończony.
Morskie Oko, Skrajna, Świnicka – zakończenia sezonu w Tatrach Wysokich...
Kolejne takie, pamiętne dla mnie, dwudniowe zakończenie sezonu ski-turowego zorganizowałem końcem maja (25 i 26 maja), podczas zimy 2008/2009. jednej z najbardziej śnieżnych, jakie widziałem. Pierwszego dnia, z Maćkiem, Beti i Joasią, zdobyliśmy na nartach Niżnie Rysy. Następnego dnia zabrałem w góry mojego przyjaciela, Darka Grzeszczaka, mieszkającego obecnie na Florydzie. Floryda jest położona dość daleko od gór, ale Darek jest w zawsze w świetnej formie: biega w maratonach i jeździ dużo na rowerze. Ta wycieczka zaczęła się tradycyjnie: wyjazdem kolejką na Kasprowy. Szkoda bowiem w maju iść z nartami przypiętymi do plecaka, aż prawie na Górną Goryczkową. Więc zasilamy kasę PKL. Znowu pogoda jak drut – słońce i delikatny wiatr, mile chłodzący plecy, ale nie to w tej wyrypie było najważniejsze. Darek był pierwszy raz w życiu na ski-turach. Dlatego byłem bardzo ciekaw, jak mu się spodoba ta zabawa – i czy w ogóle – nie zawiodłem się. Złapał bakcyla tego pięknego sportu. Zjechaliśmy – niejako na rozgrzewkę – dwa razy różnymi wariantami z Beskidu, a potem jeszcze raz – jako dopełnienie dnia. Darek bardzo dobrze spisał się zarówno na podejściach, jak i zjazdach. Na Skrajnej mieliśmy fantastyczny firn; to pamiętam bardzo dobrze. Potem doszliśmy na Świnicką. Ostatnie skręty w sezonie i ostatnie fontanny mokrego śniegu spod nart. Wszystko zakończyło się przy Zielonym Stawie Gąsienicowym. Idziemy do „Murowańca”. Niewiele mówimy, ale znowu rozmowa świetnie się układa. Aż żal wracać z gór do domu. Szkoda tylko, że Darek jest tak daleko, byłby świetnym kompanem wielu wycieczek narciarskich. Wracamy w znakomitych nastrojach przez Skupniów Upłaz do Kuźnic. Na Karczmisku pożegnanie zimy – ostatni rzut oka na panoramę. Słońce ślizga się po zaśnieżonych upłazach. Trochę żal. W 2011 r. zakończyłem sezon podobnie, zjazdem z Beskidu i Świnickiej Przełęczy – historia zatoczyła koło. Nie po raz pierwszy i nie ostatni.
Zima 2010 r. była słabo śnieżna. Zakończyłem sezon w gronie znajomych z Krakowa: Agaty, Piotrka, Maćka, Andrzeja, na Przełęczy Wrota Chałubińskiego. W kameralnej Dolince za Mnichem zawsze w maju jest sporo śniegu. Atmosfera tej wycieczki była fajna, forma sportowa też. Śnieg zaczynał się dopiero w Dolince za Mnichem. A więc; narty na plecak, buty na ramię i w górę! Przy Stawie Staszica zapinam narty i szybko winduję się na nartach na przełęcz, potem czekam na znajomych. Fotografuję. Wchodzimy na przełęcz, odpoczynek, zaczyna padać drobny śnieg, nadciąga mgła. Zjazd się udaje. Historia przyjaźni zatacza koło, gdyż z tymi ludźmi zaczynałem przygodę z nartami – teraz znowu jesteśmy razem. Tak powinno być. Tak też jest.
Żleb z Hanką...
2016. Dolina Kościeliska. Jeep Wrangler Hanki mija przeszkody. Ornak. Zawieszamy narty na plecaki i do boju. Z Hanką zawsze w górach jest świetnie. Kierowniczka schroniska na Ornaku ma niesamowitą kondycję i pięknie jeździ na nartach. Pewnej niedzieli padło hasło zakończenia sezonu w rejonie Kościeliskiej. Pogoda nam sprzyja: ruszamy. Podejście. Narty na plecaku, a buty przewieszone przez ramię. Idziemy prawie bez słów. Humory jednak zawsze dopisują. Polana. Zmiana butów i już idziemy na nartach. W kotle lawiny z młodego śniegu. Skręcamy łukiem w prawo i dochodzimy pod potężny żleb. Idziemy nim do samego szczytu, stromo tu i pięknie. Zjazd. Ubieramy kaski, ruszamy na zmianę w dół. Pierwszy bardzo stromy fragment zjazdu wymaga uwagi. Stromizna powyżej 45 stopni wymaga koncentracji. Jadę raz ja, raz Hanka. Poniżej jest szerzej i pozwalamy sobie na szybsze skręty. Potem ścianka na dole, jeszcze jedna i lądujemy przy butach, zawieszonych na smreku. Magia Ornaku. Wracamy do schroniska. Hanka z Grześkiem jak zwykle są bardzo gościnni: pyszna gulaszowa z chlebem, lodowate piwo i szarlotka smakują po takiej wycieczce doskonale. Hania zawsze coś ofiaruje: albo koszulkę z logo Ornak, albo czapkę, bufy lub czekolady. Miesiąc wcześniej było podobnie fajnie w tym miejscu. Kwiecień to prawie-zakończenie sezonu na Ornaku. Z Marcinem Kusiem z Warszawy i w kręgu łódzkiego PTT. Krzysiu, Agata, Darek, Piotr – ludzie, których poznałem dzięki górom. W Łodzi pozostali jeszcze Natalka, Łukasz i inni. Poznaliśmy się przez tekst o dawnej Pysznej, magia Pysznej, magia miejsca sprzed lat nas połączyła i zadziałała. Działa do dziś. A z Marcinem planujemy dalsze wypady, bo dobrze nam się razem chodzi.
„Coś uwierchowoł to twoje”
Po każdej takiej wycieczce narty zawsze pakuję do stojaka i zapominam o nich na pięć miesięcy. Czy jednak naprawdę? I ciągle pamiętam mądrą góralską myśl zawartą w książce Stanisława Worwy. „Wse wiyrchowoł nie bedzies, ale coś uwierchowoł, to Twoje”. To prawda. Pamiętajmy o tym, żeby żyć, tak mocno, jak tylko się da. Zwłaszcza w górach. Bo z czasem różnie być może. Dlatego „co uwierchujemy” teraz, będzie nasze. Dlatego powstał mój projekt: „Never stop skiing”. Dzięki niemu zawsze, kiedy mam wolne, myślę o nartach, kolejnych wyzwaniach, górach i zjazdach. Planuję z mapą nowe zjazdy i wyrypy. Nowe góry. Nawet latem. Każde z opisanych powyżej zakończeń sezonu było inne, inaczej zapamiętane i przywołuje inne odczucia i wspomnienia. Jedne zapamiętałem bardziej, z racji niezwykle pięknych zjazdów, inne z powodów towarzyskich, które są przecież bardzo ważne. Jeszcze inne – te samotne – z racji wspaniałej ciszy, która zagrała mi wtedy w duszy. Ciszy, której, tak naprawdę, każdy z nas, chociaż trochę potrzebuje. Tak jak przyjaźni. Góry – mam takie nieodparte wrażenie – odwzajemniły mi mój wielki zapał i pasję. Wiele razy poczułem rodzaj więzi z nimi oraz to, że wyraźnie sprzyjały. Rodzaj wyjątkowo mocnej więzi. A więc do następnego sezonu narciarskiego.
Tekst i fot. Hanka, Andrzej Krzeptowski i Wojciech Szatkowski, Muzeum Tatrzańskie
- Flakon szklany IIIFalkon szklany w postaci cylindra z ludowym motywem malowanym ręcznie. Wymiary: wysokość 15 cm, średnica 15 cm. 130 zł
- Okładka na zeszyt IVLudowe okładka na zeszyt (A5) z czarnego filcu zapinana na guzik, kolorowy haft maszynowy. W komplecie zeszyt w kratkę 96 stron. Wymiary: szerokość 15 cm, długość 23 cm. 30 zł
- Spinka góralska VIMetalowa, mała spinka góralska w kolorze złotym. Ręcznie wykonana. Szerokość 5 cm, długość (z przekolacem) 14,5 cm. 240 zł
- Narciarskie zakończenia sezonu...Autor zdjęć: Wojciech Szatkowski, Hanka, Andrzej Krzeptowskiobejrzyj galerię
Liczba zdjęć: 126