Zakopane
Góry
Ucieczka na szczyt…
Autor: Wojciech Szatkowski
W konfrontacji z obecną cywilizacją zgiełku i pośpiechu jako ludzkość trochę przegrywamy. W sensie ludzkim, społecznym i kulturalnym. Mamy lepsze narzędzia techniczne do komunikowania się, nowocześniejsze niż kiedyś telefony komórkowe, szybsze laptopy i tablety. Mimo to trochę zatraciliśmy umiejętność normalnego porozumiewania się. Przegrywamy z techniką. Jest jednak na szczęście świat gór, w którym – chociaż na chwilę – ale jednak, możemy odnaleźć prawdziwe wartości. Uciekamy w góry z różnych powodów. Zrywamy łańcuch codzienności, rutyny, płaskości, by być tam, wysoko, w postrzępionym świecie turni i skał. Spojrzeć na świat z góry. Mówią, że ucieczka jest niedobrym rozwiązaniem. Czy jednak jest tak naprawdę? W Serwisie Watra obszerna foto-relacja z ubiegłorocznej wyrypy narciarskiej w Tatrach Zachodnich.
Dlaczego?
Jest grudniowe popołudnie. Siedzę przy stole w domu – mojej twierdzy – jak pisał narciarz i poeta, Tomasz Gluziński, i powoli, pijąc mocną kawę, wertuję strona po stronie jesienny numer „Tatr”. Kwartalnika, wydawanego przez Tatrzański Park Narodowy. „Tatry” w ocenie wielu znawców krajowej literatury dotyczącej gór są najlepszym pismem górskim w Polsce. Główną jego zaletą jest różnorodność podejmowanych przez autorów tematów. Od przyrody przez historię po tematy górskie w kraju i na Słowacji, nowinki wydawnicze, recenzje, eseje. Rozpoczynam od lektury „dużych” materiałów i artykułów, a potem wracam do tekstu niejako wprowadzającego do numeru. Jest nim „Uciec do góry”, autorstwa Marka Grocholskiego, redaktora naczelnego „Tatr”. I zaczyna się. „Taniec” ze słowami Marka, jakże prawdziwymi i celnymi. Prawdziwymi tak, że aż trochę bolą, ale tym bardziej go cenię, za to jak napisał ten tekst i w pełni popieram myśli w nim zawarte. Najważniejsze jest w tym to, że odczucia są zupełnie podobne do moich. Jakby napisała je pokrewna dusza. Rzadko kiedy doznawałem ze swojej takiej akceptacji wobec użytych przez autora wyrazów, zwrotów i zdań, jak wtedy. Zacytuję tutaj fragment: - Tak, to jest ucieczka. Od rzeczywistości, w której fałsz miesza się z prawdą, gdzie nie wiadomo, kto jest kim co jest czym. Ucieczka od płaskiego świata, gdzie zawsze coś brzydkiego drażni w zasięgu wzroku. Ludzie tłoczą się wielkimi gromadami w tych samych miejscach, ale są osobni, zamknięci w swoich kokonach. Każdy żyje w symbiozie z plastikowym, mrugającym ekranem, albo z kilkoma na raz. Imitacja rzeczywistości wygrywa z pierwowzorem. Łąki, lasy, skały, strumienie i jeziora potrzebne są już tylko do tego, żeby je skopiować i zawłaszczyć w formie bezpiecznej, wykastrowanej i bezzębnej… Ucieczka do góry ma swój finał i rytuał. Znajduję suche miejsce, zaciszne i wygodne. Gorąca herbata z termosu, chleb z masłem, słodka gruszka na deser. Promienie słońca – wiszącego nisko nad horyzontem i widok – absolutnie niczym nie skażony – na Grań Hrubego, na Pośredni Wierszyk. Delektuję się smakami dotykalnego świata. Marek proponuje ucieczkę ze świata banału, pseudopasji i takich samych przyjaźni i znajomości, szklanych ekranów w inny świat - w góry. Tak. Ucieczkę. Po lekturze „Uciec do góry” przypomina się jeden dzień tego roku. 30 kwietnia 2014 r. Środa. Jeden zwykły, pogodny, wiosenny dzień, który miał formę właśnie podobnej do markowej ucieczki na szczyt. Podobnej w sensie odczuć, bo trasa była nieco inna. Podczas ucieczki na szczyt, podczas odpoczynków, wspominałem ludzi gór. Kilku z nich. To dodało kolorów mojej samotnej wyprawie. Bo ludzie, o których wspomnienia mnie naszły, byli bardzo kolorowymi osobami, obdarzonymi charyzmą i szerokim uśmiechem.
W związku z tą ucieczką na szczyt padają pytania: przed czym uciekamy? dlaczego? po co? No właśnie, warto to wyjaśnić. Bo przecież nie uciekamy w góry przed wszystkimi ludźmi. Nie chcemy walczyć z całym światem. Mamy rodziny, dzieci, przyjaciół i kolegów. Uciekamy przed światem SMS-ów, namolnych maili, znajomości płytkich i przez to byle jakich. Przed rozpasaniem ponad miarę współczesnej cywilizacji. Przed jej hałasem. Przed wycinką starych drzew. Niszczeniem łąk i lasów. Przed światem jednakowych urzędasów i polityków, obiecujących wszystkim wszystko, bądź opryskliwych i bezdusznych. Przed chamstwem, którego wkoło niemało (patrz: Zakopane w okresie Sylwestra chociażby). I głupotą. Przed światem architektonicznej brzydoty, ohydnych reklam, zabijających piękno naszych małych i większych miejscowości. Widzę to choćby w Zakopanem. Coraz częściej dostrzegam znikanie starych, drewnianych domów. „Nowe” Zakopane zabija i konsumuje „stare”. Jak rak. Jeszcze bardziej to drażni wtedy, kiedy nie możesz prawie nic zrobić, poza niemym sprzeciwem, czy ostrymi słowami wypowiedzianymi nieraz w dyskusji. Można i wypowiedzieć się w tekście, ale kto posłucha takiego wołania. Ale jest i inny świat. Góry. Więc czas na ucieczkę w Tatry. Wieczorem przed wyprawą pakowanie plecaka. Wykonywane niemal z nabożnością: drugie foki, rękawiczki, czekolada, kanapka z żółtym serem, kabanos, rano termos z herbatą, aparat fotograficzny i kamerka. Dużo tego, ale to jest mój świat świadomych wyborów. To jest mi potrzebne. Pobudka o 5 rano. Za oknem gwiazdy. Jak zwykle kawa i tyle. Samotna „wyrypa narciarska” zaplanowana w szczegółach. Trzy podejścia i trzy zjazdy „Wyrypa” w okolicach Doliny Kościeliskiej. Pogoda wspaniała.
Po śladach Mai…
Start z domu o godzinie 6. Kiry. Pusta dolina. Jest rześko. Idę szybko. Zimne powietrze spływa w dół. Na szczytach widać promyki słońca. Skręcam w urokliwą Dolinę Tomanową. Osiągam na nartach Tomanową Przełecz (1686 m). Papieros i pierwsze myśli. Przepiękna panorama na południowy-wschód. Morze szczytów. Pierwszy odpoczynek i pierwsze wspomnienie. Marka Łabunowicza „Mai”. Wszyscy tak go nazywali. Ładny życiorys „Mai” znajduję na stronie www. Fundacji Majowe Granie. Oto jego fragment. Marek „Maja” urodził się 11 listopada 1972 r. w Jeleniej Górze, gdzie spędził kilka pierwszych lat swojego życia. Później przeprowadził się do Kościeliska, do rodzinnego domu swych dziadków, z pięknym widokiem na Giewont i Czerwone Wierchy. Kościelisko było jego domem. Kochał tę ziemię, jej ludzi i tradycje. Tu też rozpoczął naukę - najpierw w szkole podstawowej, później w zawodowej w zawodzie elektromechanik. Jednak zawód ten w żaden sposób nie był powołaniem Marka. Swój wolny czas przeznaczał przeważnie na wędrówki po górach. Po Tatrach. Uwieńczeniem swej pasji górskiej była przysięga TOPR-owska w 1992 r. Niedługo potem okazało się, że muzyka stała się jego drugą pasją, a dar przekazywania i nauczania doceniali nie tylko uczniowie, był również autorytetem dla wielu muzyków i muzykantów. Żaden instrument nie był mu obcy; czy to skrzypce czy altówka, kontrabas, czy heligonka. Rok później został powołany do odbycia służby wojskowej. Po powrocie kontynuował nauczanie dzieci w oddziałach Związku Podhalan. Wreszcie założył rodzinę. Żona Gosia i córka Hania to był kolejny ze światów Marka. Ponadto należał do zespołu regionalnego Poloniarze, działającego w Kościelisku. Równocześnie czas swój dzielił pomiędzy wyprawy ratunkowe, nurkowanie, spadochroniarstwo, muzykowanie, naukę dzieci oraz naukę własną, bo oto pojawiła się nowa pasja Marka - cymbały. Jak widać był człowiekiem wielu pasji. A wszystkie z nich okraszał urokiem osobistym i uśmiechem. Zaczynał odnosić pierwsze sukcesy estradowe, występując z czołówką muzyków polskich (Czarne Karakuły, Edyta Geppert, Golec uOrkiestra, Brathanki, Harlem, Zbigniew Namysłowski, Witold Rek i innych). Marek był człowiekiem czynu, niosący pomoc nie tylko na szlakach górskich. Przekazywał swą radość życia otoczeniu, a jego muzyka sprawiała, że ludzie częściej się uśmiechali. Na posiadach w Ludówce w Kościelisku jak zagrał z muzykantami to aż coś łapało za serce. Zginął zasypany lawiną pod Szpiglasową Przełęczą w dniu 30 grudnia 2001 r.; niosąc pomoc potrzebującym. Pamiętam wycieczkę z „Mają” na Kasprowy Wierch i zejście do Doliny Jaworzynki. Zawsze uśmiechnięty, zadowolony z życia, kolorowy, pięknie ubrany po góralsku. Jak oreł. Taki obraz Marka pozostaje w mojej pamięci. Podchodzę na nartach na pobliski szczyt. Wąskim na 10 m stokiem osiągam podszczytowe partie skalne. Tu narty odpinam, wędrują na plecak i dalej już z buta po 10 minutowym spacerku osiągam szczyt.
Stephane i Jean Marc – „idź własną ścieżką”…
Na szczycie półgodzinny odpoczynek. Na zdjęcia. Na co nieco. W tym przypadku na kilka kawałków suszonego kabanosu, bułkę z masłem i serem oraz herbatę z malinami. Znowu wszystko odbywa się jak celebracja chwili. Nieśpiesznie. I wracają myśli o nich. Nie znałem ich osobiście, ale sporo o nich czytałem. Kibicowałem tylko ich działalności. Stephane Brosse (1971-2012) był ski-alpinistą i to jednym z najwybitniejszych w historii. Miał niezwykłą wydolność sportową, świetnie jeździł na nartach. Dokonał wielu brawurowych i fantastycznych przejść i zjazdów na nartach. Ponadto zwyciężał w największych i najbardziej prestiżowych zawodach ski-alpinistycznych na świecie (Pierra Menta, Patrouille des Glacier z rekordem trasy, zdobywał medale na Mistrzostwach Świata). Pięknie mówił o górach, co widać chociażby na klipie filmowym https://www.youtube.com/watch?v=Md-ukYAnzEw: - Wolny jest ten człowiek, który potrafi pójść własną drogą. Pójść własną ścieżką w życiu. Do założenia rodziny, tak samo w górach, żeby robić w nich różne rzeczy. Wolność w górach to wolność wyboru. To jest to, co wybierasz w górach. Co chcesz osiągnąć. Dlatego chodzę po górach, by iść własną drogą, odpowiadać na pytania, dokonywać dobrych wyborów.
Podobnym typem człowieka gór, który kroczył przez nie własną, niezwykle wymagającą, ale i piękną drogą był francuski ski-alpinista, Jean Marc Boivin (1951-1990). Wytyczał on nowe tendencje i style we wspinaczce sportowej, lodowej, paraglidingu i w narciarstwie ekstremalnym. Mówił o sobie skromnie, że jest „profesjonalnym podróżnikiem”. Był świetnym narciarzem wysokogórskim.W dniu 17 kwietnia 1986 r. Boivin w ciągu jednego dnia dokonał pięciu ekstremalnych zjazdów ścianami alpejskich wysokich szczytów: Auguille du Moine, Auguille du Dru, Kuluarem Whympera na Auguille. Verte, Les Courtes i Grandes Jorasses. Inne jego osiągnięcia: 1988 – pierwszy lot na paralotni ze szczytu Mount Everestu (8848 m), 1985 – lot na paralotni z Gasherbruma II (8035 m), nurkowanie w Mer de Glace z rekordem świata. Boivin zginął w dniu 16 lutego 1990 r. podczas skoku BASE jump na wodospadzie Salto Angel w Wenezueli.
Stephane i Jaen Marc odeszli. Ich śmierć bardzo mnie zmartwiła. Jacy byli? Fascynowała mnie w ich górskich życiorysach jedna wspólna cecha. Niebywała sprawność w poruszaniu się po górach. I refleksja. Ta sprawność powoli staje się już nie-moją domeną. Nogi nie niosą mnie już tak, jak kiedyś. Technika jazdy została, ale już nie taka precyzyjna jak przed 20 laty. Nie jestem jeszcze na ski-turowej emeryturze, ale świadomy jestem, że ta fizyczna sprawność powoli umyka. Czas tyka na moją niekorzyść. Nie akceptuję tego, choć rozumiem. Jeszcze raz wspominam Stephana i Jean Marca. Po pierwszym ze zjazdów szybkie podejście częściowo na nartach, częściowo na butach. Idę własną drogą i osiągam szczyt. Fantastyczny widok, jak to w Tatrach, na wysoka część tych gór, na Krywań, morze szczytów z każdej strony świata. Lekki wiaterek chłodzi plecy. Herbata z malinami ponownie smakuje wybornie. Świat prosty i przez to piękny. Pode mną potężna ściana, o nachyleniu w górnej części ok. 45 stopni, poniżej trochę mniej. Ruszam. Skręty na wiosennym firnie udają się, a zjazd daje mi dużo satysfakcji. Jedynymi świadkami tej jazdy są dwie kozice. Przyglądają mi się, ale nie uciekają. Dojeżdżam do rozmarzającego niewielkiego stawku. Wokół niego ślady niedźwiedzia brunatnego. Wielkie. Trochę za duże jak na samotne spotkanie z Nim oko w oko. Przy stawie wspominam Piotra Malinowskiego – jak bym o Nim powiedział: kolorowego ptaka z Zakopanego. Wspomnienia o Piotrku przychodzą do mnie nagle; jakoś tak same. Jak chmury na błękitnym niebie. Pojawiają się nie wiadomo skąd.
Piotr Malinowski - zakopiański kolorowy ptak…
Piotr Malinowski był jednym z najoryginalniejszych ludzi gór, jakich znałem. Tylko trochę się znaliśmy, ale i to wystarczało, by Piotrka poznać i polubić. Ta oryginalność wynikała z wyglądu: koraliki w długich włosach, lubił kolorowe ubrania i jeszcze bardziej z wyczynów górskich. Na tym polu odniósł wiele sukcesów. Wspinał się w Andach, Himalajach, Kaukazie, Pamirze, Hindukuszu, Norwegii i na terenie dawnej Jugosławii. Piotr był autorem kilku pierwszych wejść, m.in. zimowego przejścia drogą Harlina w zachodniej ścianie Petit Dru w Alpach (z Marianem Piekutowskim, Zbigniewem Wachem i Janem Wolfem). W 1978 r. wraz z Józefem Olszewskim i Krzysztofem Żurkiem dokonał w 10 dni zimowego przejścia grani głównej Tatr. Ratownik tatrzański, specjalista od trudnych zjazdów wysokogórskich, m.in. z Mylnej Przełęczy przez Komin Drewnowskiego do Czarnego Stawu. Od 1963 r. był członkiem Polskiego Związku Alpinizmu, w 1968 r. został ratownikiem tatrzańskim. W latach 1984–87 był kierownikiem Centralnego Ośrodka Szkolenia Polskiego Związku Alpinizmu na Hali Gąsienicowej. W latach 1987–1991 Piotr był naczelnikiem Grupy Tatrzańskiej GOPR, a od 1991 do 1995 r. naczelnikiem TOPR. Zmarł w 1995 r. wskutek komplikacji po pozornie niegroźnej operacji łąkotki. Jego prochy zostały rozrzucone w Tatrach Wysokich. Na Starym Cmentarzu (na Pęksowym Brzyzku) jest symboliczna mogiła. Pamiętam Piotrka z zimowej Gąsienicowej. Jego szybkie podejście na fokach z Kotła Gąsienicowego na Kasprowy w kolorowej gumie startowej, z charakterystyczną opaską na czole. Miał niebywałą kondycję, ale i fantastyczny głos, prowadził zresztą audycję rockową w zakopiańskim radio „Alex”. Miał i inne zainteresowania. Pamiętam Piotrka z Roztoki, z wieczornego spotkania w gronie przyjaciół. Byli Pawłowscy, „Tejka” Szeptyńska, ratownicy TOPR i Piotr. Jak pięknie grał na gitarze, a we włosach widoczne były różne kolorowe koraliki. Biła od jego postaci wewnętrzna siła. Pewność siebie. Pamiętam go z Chochołowskiej. Start w międzynarodowych zawodach Trofeo Carlo Marsaglia w ski-alpinizmie w 1992 r i zajęte wspólnie z Peterem Lichym 5 miejsce. Piotr świetnie jeździł na nartach i należał do pierwszych polskich zawodników startujących w legendarnej Pierra Mencie – najcięższych zawodach ski-alpinistycznych na świecie. Pamiętam wreszcie naszą wspólną wycieczkę na rowerach górskich do schroniska przy Zielonym Stawie Kieżmarskim na Słowacji. Łapał też bardzo szybko kontakt z osobami z którymi rozmawiał. Wielu młodych ludzi zaraził bakcylem gór i wspinania się oraz pasją do ski-alpinizmu. Odszedł 20 lat temu i jego śmierć była dla środowiska zakopiańskiego wielkim wstrząsem. Pozostała pamięć i rozgrywany co roku wiosną Memoriał Piotra Malinowskiego w ski-alpinizmie. Bo Memoriał znaczy pamięć…
Zjazdy i powroty na dół, w doliny…
Po zjeździe z wierzchołka i osiągnieciu Wyżniej Tomanowej Polany następuje ważny element wycieczki. Zejście w doliny. Zawsze żal schodzić i wracać. Ale trzeba. Po półgodzinnym spacerze dochodzę do schroniska PTTK na Hali Ornak. Bufet w schronisku zaprasza. Szeroko uśmiechnięta Pani Agnieszka wita mnie i proponuje gulaszową. Jasne, chętnie się zgadzam, no i do tego jeszcze duże piwo z sokiem malinowym. Ornak to magiczne miejsce. Zawsze to czuję, gdy tam jestem. Pół godziny spędzam w schronisku w salce dla przewodników. W dobrym nastroju schodzę nieśpiesznie Doliną Kościeliską na Kiry. Co kilka kroków odwracam się, jakbym szukał za sobą śladów minionego dnia. Śladów nart, podejścia i zjazdu, jakbym chciał na zawsze zapamiętać myśli, które towarzyszyły tego dnia. By nie przepadły w pośpiechu życia. Są wśród nich ślady Marka, Stephana, Jeana Marca i Piotrka. Jakby byli ze mną na tej wycieczce narciarskiej. Jeszcze raz uśmiecham się sam do siebie na wspomnienie o nich. Mam przecież pod powiekami tych ludzi. Ich uśmiechnięte i opalone twarze. Wyraziste spojrzenia. Piękne słowa i sekwencje dotyczące gór, które wypowiadali. Ich czyny. Muzykę Mai. Bagaż wspomnień jednak nie ciąży. Raczej przeciwnie: wyzwala. Dlatego tak lubię samotne wycieczki na nartach. Żeby sobie z nimi i podobnymi im choć trochę „pogadać” i pobyć w ciszy. Pomyśleć w paralelnym wszechświecie górskiej wycieczki o tym, co było. Jacy byli. Dlatego ta pozorna ucieczka od ludzi na szczyt ma dla mnie głęboki sens. Z dala od zgiełku, hałasu, telefonów komórkowych, maili i tego, co tak naprawdę nas ogranicza i przytłacza, znajduję to, co w życiu dla mnie jest ważne. Wolność, przygodę, wysiłek, piękno, prawdziwość. Swój kosmos, swój kawałek ziemi. Swoje miejsce. I kolejna myśl. Tatry są moim miejscem na miarę marzeń i nie muszę nawet wyjeżdżać w inne góry Polski, Europy i świata, by ta myśl towarzyszyła mi jako jedna z najważniejszych. I tęsknię do tego uczucia „bycia tam”, wysoko, kiedy jestem na dole. Nierzadko, jak przez dłuższy czas nie jestem „wysoko” robię się nieznośny. To „bycie tam”, to jakby błogosławieństwo. Zawsze po takim pełnym, górskim, skiturowym dniu, wracam do domu jak odmieniony. Wyciszony. Spokojny. Spełniony. Jak pisze Marek Grocholski jest to ucieczka do tego, co wysokie, wyraziste, wybitne, w przeciwieństwie do tego co płaskie, przyziemne i byle jakie. I myśl ostatnia. Uciekajcie na szczyt. Nie bójcie się tego. To nie jest egoizm, lecz coś bardzo ważnego. Dążyć wysoko. Próbować. Żyć. Jeździć na nartach, wspinać się i foczyć. Mieć pasję. Tylko wysoko jest to, co prawdziwe. Tylko tam.
- Naszyjnik i bransoletka "Porzeczki"Naszyjnik i bransoletka "Porzeczki" Naszyjnik obwód 47 cm. , Bransoletka obwód 17,5 cm. Materiały: Turkus, Jadeit, Metal, elementy posrebrzane. Biżuteria zaprojektowana...145 zł
- Grafika Folk w ramce XIIIGrafika Folk to autorska, oryginalna czarno-biała grafika w stylu ludowym. Autorski wzór zainspirowany polską sztuką ludową oraz motywami z regionu Podhala. Świetnie...55 zł
- Okładka na zeszyt IIILudowe okładka na zeszyt (A5) z jasno szarego filcu zapinana na guzik, kolorowy haft maszynowy. W komplecie zeszyt w kratkę 96 stron. Wymiary: szerokość 15 cm, długość...30 zł
- Ucieczka na szczyt…Autor zdjęć: Wojciech Szatkowski
Liczba zdjęć: 89Zdjęcia z wyrypy Wojciech Szatkowski. Zdjęcia Marka Łabunowicza Mai, Piotra Malinowskiego, Jeana Marca Boivinea, Stephane Brossa - internet
obejrzyj galerię