Zakopane
Góry
Słów kilka o górskich przyjaźniach i znajomościach...
Autor: Wojciech Szatkowski
Powiedz mi, kim są twoi przyjaciele, a powiem ci, kim jesteś. Ernest Hemingway. Górska Przyjaźń. Górskie znajomości. Temat szeroki jak bezkres oceanu. Przywołujący nasze najlepsze życiowe chwile i wspomnienia. A może tylko nam się tak wydaje? Jedno jest faktem. Góry bez przyjaciół tracą swój blask. Szarzeją. Tylko w kontakcie z innym człowiekiem, przyjacielem, możemy odkryć najlepsze pokłady naszej osobowości i duszy. Podzielić się sobą. I jeszcze jedno. Nawet największa, najpiękniejsza góra, strzelisty szczyt, najdłuższy nawet żleb, nie są warte tego, by poświęcić dla nich Przyjaciela. By go stracić lub narazić. Pamiętajmy o tym zawsze. W górach i tu na dole.
Przyjaźnie są najważniejsze. Stąd wynika ta opowieść. O przyjaźniach. Różnych, jak życie, ale pięknych. Jakże ważnych. Tekst ten powstał także z wewnętrznej potrzeby. Chcę w nim podziękować wszystkim przyjaciołom, znajomym i kolegom z Gór i pokazać także te postaci, które mnie w wysokich górach szczególnie zafascynowały i miały wpływ na moje życie. Od nich rozpoczynamy.
Niektórzy z Tych, którzy odeszli...
Znany, polski himalaista, Krzysztof Wielicki pisze: „W górach musisz wykonać pewien wysiłek bez zapłaty. Jest to mistyka, szukanie czegoś wyjątkowego. Do tego trzeba mieć wyobraźnię i filozofię życiową. Nie każdego na to stać, nie każdemu się chce. Bo w górach nie ma granic, tam szuka się wolności. A samo przebywanie w górach łagodzi, eliminuje agresję. Są to elementy rywalizacji, ale rywalizacji z postawionym celem, a nie z przeciwnikiem”. To prawda, ale w tę ładnie nakreśloną przez Wielickiego przestrzeń wolności, znakomicie wpisują się przyjaciele. Teraz o kilku z nich. Najpierw o tych, którzy nie żyją. Nie znałem ich, ale... Dzięki literaturze stali się mi bardzo bliscy. Pozostali w pamięci. Wielcy ludzie Gór. Oni mieli przecież wspaniałych przyjaciół. Kilka myśli z nimi związanych. Pierwsi z nich w mojej opowieści to Mariusz Zaruski i Mieczysław Karłowicz. Przyjaźnili się, razem odkrywali urok Tatr latem i zimą. Na nartach. Z liną i czekanem. Gdy Karłowicz znalazł się, pamiętnego dnia 8 lutego 1909 r., w lawinie pod Małym Kościelcem, jego przyjaciel Zaruski był pierwszym, który dotarł na nartach na lawinisko. Zebrał ratowników do poszukiwań. Niestety, zakończonych już tylko znalezieniem zwłok Karłowicza i zniesieniem ich do Kuźnic. Jednak Pamięć o przyjacielu, dała Zaruskiemu silny impuls i była przyczyną powstania Pogotowia Górskiego TOPR, w październiku 1909 r. Jego pierwszym kierownikiem został właśnie Zaruski.
Wiesiek Stanisławski i Witek Wojnar – przyjaźń na śmierć...
Drugą parą przyjaciół górskich byli Wiesław Stanisławski i Witold Wojnar. As i uczeń. Tak bym ich nazwał. Byli wspaniałym zespołem wspinaczkowym. Mieszały się w nim różne elementy. Po pierwsze wielkie górskie doświadczenie, instynkt Stanisławskiego i młodzieńczy zapał, werwa i chęć zdobycia jak największych tatrzańskich ścian Wojnara. Nęciła go zawsze magia ekstremalnie trudnej wspinaczki, największe tatrzańskie ściany, ale wewnątrz serca pozostał trochę romantykiem. Pisał: - Nie to, że zdobyliśmy nowy rekord sportowy. Nie dla rekordu chodzimy. Tyle wysiłków i cierpień poświęciliśmy dla tej jednej chwili, kiedy upojeni zwycięstwem stanęliśmy na szczycie, który tak jeszcze niedawno, był tylko naszem marzeniem (ze wspomnień taternickich Wiesława Stanisławskiego, „Taternik” 1933, s. 102.). Znany taternik, partner Wiesława, Wiktor Ostrowski, pisząc wspomnienie o nim do „Taternika”, podkreślał wyjątkowość tej postaci: - Był wśród nas jednym z najmłodszych... Miał zaledwie 24 lata.... zajmował miejsce wyjątkowe, był swego rodzaju autorytetem i gwiazdą pierwszej wielkości.. Pamięć jego wśród nas będzie się zawsze łączyła z obrazem kolosalnej energii i wprost wyjątkowego zasobu sił życiowych... Kochał góry w słonecznej pogodzie i w kurniawie zimowej, kochał chropawy, twardy granit i ciężką, żmudną robotę w lodzie, kochał szalony pęd zjazdów narciarskich i długie wieczory w schroniskach, gdzie opowiadaniami pełnymi humoru i dowcipu potrafił nas bawić do późnej nocy („Taternik” 1933). Jaki był Stanisławski? Trudno rysować prawdziwy wizerunek tego człowieka nie mając z nim kontaktu, nie znając jego głosu, upodobań, zachowań, a opierając się li tylko na strzępach wspomnień jego przyjaciół z tatrzańskiej grani. Kilkunastu zdjęciach i artykułach z „Taternika”, kilku listach ze zbiorów Witolda H. Paryskiego i opisach dróg. Zdumiewająco mało pozostało po nim. Zaginęły gdzieś w zawierusze dziejów jego dokładne górskie notatki, zdjęcia i teksty. Nie miał rodziny, a większość materiałów przepadła pewnie w warszawskim mieszkaniu w powstaniu 1944 r. A może wcześniej. Z drugiej strony nie można wykluczyć, że te materiały jednak przetrwały i czekają na swego odkrywcę. Jednak spróbujmy pokazać chociażby szkic do portretu tej postaci. Na znanym zdjęciu z 30 czerwca 1932 r., wykonanym przez Henryka Mogilnickiego na Jaworowym Rogu, widzimy młodzieńca o szczupłej, podłużnej twarzy, z dość wydatnym nosem, z zaczesanymi na bok ciemnymi włosami. Szczupły, zapatrzony w dal, lewą ręką dotyka granitowego bloku. Bije z tej postaci pewność siebie. Stanisławski jest w pasie przewiązany liną (taka była wtedy technika asekuracji). Nosi sweter i koszulę, modne wtedy „pumpki” i wzorzyste skarpety. Tyle zdjęcie. A jaki się jawi jego szkic z literatury? Stanisławski był typem przebojowego człowieka, o żelaznym uścisku dłoni (pisze o tym Justyn Wojsznis). W towarzystwie raczej małomówny, stonowany, ale za to otwarty na przyjaciół. W ich towarzystwie, a miał ich niemało, ujawniały się wszystkie zalety jego charakteru: rzetelność w przyjaźni, odwaga, konsekwencja, siła, rozmach i profesjonalizm w działaniu, dobrze pojęta ambicja, pewna upartość, ale i na drugim biegunie charakteru – wrażliwość na piękno przyrody i na ludzi. Pisze: „... ja już tak dawno chodzę po Tatrach... i robiłem już rzeczy we wszelkich skalach trudności... ale nie przestanie być dla mnie ciekawa jakaś najprostsza nawet ścieżka tatrzańska”. A więc, w głębi ducha, romantyk. Na pewno tak. Ale i człowiek pewien humoru i dowcipu, chętnie grający w schronisku w brydża, znakomity partner do pogadania w gronie przyjaciół wieczorem w schronisku. Wiktor Ostrowski pisał: „W świecie taternickiem, jak i w życiu codziennem, był tak wybitną indywidualnością, że obok niej obojętnie nie można było przejść. Miał wrogów, ale miał też dużo serdecznych przyjaciół. Myśmy Go kochali, dlatego teraz nam Go tak strasznie brak...”. A więc dla tamtego pokolenia Wiesław był kimś wybitnym? Odpowiedź może być tylko jedna: zdecydowanie tak. epokę, którą potem kontynuowali Klarner, Karpiński, Bujak i Bernadzikiewicz wejściem na Nanda Devi East w Himalajach w 1939 r. Bo przyszłość taternictwa i polskiego alpinizmu widział Stanisławski poza Tatrami. Marzył o wyprawach w wielkie egzotyczne góry: Alpy i Himalaje, a w rozmowach z przyjaciółmi widział się podobno na wspinaczce na Mount Evereście, Kangczendzondze, Nanga Parbat i innych himalajskich olbrzymach. Pisze o tym Wojsznis. Niestety przedwczesna śmierć nie pozwoliła mu na dalsze rozwinięcie skrzydeł.
Zbliża się dużymi krokami 80-rocznica śmierci Stanisławskiego. W 2011 r. nowotarski taternik, Adam Śmiałkowski, pokonał nową drogę na wschodniej ścianie Wielkiej Śnieżnej Turni. Dedykował swoje przejście Stanisławskiemu, a drogę nazwał „Tradycja”. A więc pamięć o Wiesławie przetrwała. Może uda się, w związku ze wspomnianą rocznicą, reaktywacja tej jakże zasłużonej dla polskiego taternictwa postaci. Nie jest zapomnianym taternikiem, ale Stanisławskiego trzeba koniecznie wyrwać z kręgu złud. Przypomnieć od nowa jego wielkie zwycięstwa w tatrzańskich ścianach, ale i literackie dokonania, będące świadectwem tego jak żył. A pięknie żył. W pamięci ludzi gór pozostaje Wieśkiem Wspaniałym, któremu „kłaniały się” największe tatrzańskie urwiska i turnie, ale myślę, że najważniejsze, aby w roku 2013 powrócił. Chociaż trochę. A to zależy już tylko od nas samych. Spróbujmy. Wiesiek Wspaniały, tak Go nazywam, człowiek gór, zasłużył przecież na to, byśmy Go wspominali. Jakże pięknie wykorzystał swój czas. Niestety, pamiętnego dnia 4 sierpnia 1933 r. szczęście opuściło wspinaczy. Niewielka ściana Kościółka w Dolinie Batyżowieckiej stała się miejscem tragedii. Ich śmierci. Stanisławski i Wojnar odpadli podczas wspinaczki i obydwaj zginęli.
Inną parę stanowili Wawrzyniec Żuławski i Stanisław Groński. Gdy Groński zaginął w masywie Mont Blanc, „Wawa” ani przez chwilę nie wahał się. Poszedł ratować przyjaciela, wierny swojej zasadzie o tym, że nie zostawia się w górach towarzysza, nawet, gdy ten jest bryłą lodu. I sam poniósł śmierć. Kolejni bohaterowie tej opowieści to Jerzy Kukuczka i Andrzej Czok. Wspaniała dwójka polskich alpinistów. Zdobywcy Mount Everestu nową drogą. Wydawało się, że obaj są z przysłowiowej stali. Ale na Kangczendzondze zdrowie Andrzeja Czoka załamało się. Zmarł z powodu choroby wysokościowej. Zresztą jego śmierć nie była w tym czasie jedyną. Podczas wspinaczek w tym czasie zginęło bardzo wielu wspaniałych polskich himalaistów. Kukuczce przypadał nieraz, jakże ciężki i niewdzięczny obowiązek, dotarcia do rodzin i poinformowanie ich o śmierci najbliższych. Wreszcie i on sam zginął. Pozostawiając w smutku rodzinę i wielu przyjaciół. Pozostał ból. I Pamięć. O wyjątkowym w skali światowej pokoleniu „lodowych wojowników”. Wyjątkowo pamiętam: i Czoka, i Kukuczkę. Ich sukcesy i wspaniałe osiągnięcia. Może kolejne pokolenia polskich wspinaczy dotrzymają im kroku, w śmiałości dokonań i nieustannym parciu do góry. A może tylko tak piszę, bo chciałbym, żeby tak było? Nie wiem. Kukuczka był fenomenem i człowiekiem o kosmicznej motywacji w górach. Tacy rodzą się raz na sto lat, a więc... No dobra, dajmy szansę młodemu pokoleniu:)
Przyjaciele z tatrzańskiej grani...
Kiedyś smak prawdziwej górskiej przyjaźni poznałem w Tatrach. Podczas wiosennej wycieczki narciarskiej na Lodową Przełęcz. Co warto z niej zapamiętać? Wspaniałą, długą na ponad 10 godzin turę. Wyprawę w gronie przyjaciół. Wraca pamięć o szybkich, rytmicznych skrętach w żlebie. Długich szusach w stronę Jaworowego Muru. Po firnie. O pięknym zjeździe Doliną Zadnią Jaworową i znoszeniu nart, mimo bólu kręgosłupa, z Gałajdówki do Jaworzyny. Uśmiechy, chwile, które pielęgnuję we wspomnieniach. Myślami powróciłem także do dużej ilości piwa i borowiczki wypitych w nieistniejącym dzisiaj niestety bufecie „Pod Rogovą”, u dość dupiatej (w sensie rozmiarów), ale bardzo sympatycznej Słowaczki. To były zakończenia sezonów 1990 i 1991, pięknych sezonów, moich drugiego i trzeciego na ski-turach. A co warto pamiętać z tamtych chwil? Dużo. Było cudownie, jeśli w ogóle słowa potrafią oddać nastrój takiej chwili. Po prostu trudno znaleźć właściwe wyrazy. Gdyż, tak mi się wydaje, były to jedne z najlepszych górskich i towarzyskich chwil mojego życia. W ich czasie, przez krótki moment, czułem się jednak jak mały Superman:). Wtedy, gdy piliśmy alkohol, siedząc razem na małej, zielonej ławeczce w bufecie „Pod Rogovą” jeszcze byliśmy tacy młodzi, beztroscy, naturalni, tacy pełni zapału. Rozmowy kręciły się wokół Tatr. Wspominaliśmy chwile ze zjazdu z Lodowej. – Ależ fajnie kręciłaś Joasiu – powiedziałem z uśmiechem do Joasi. - A ty omal nie wpadłeś do potoku – odpaliła z podobnym uśmiechem Joasia. Całkiem zgodnie z prawdą, gdyż przy przeskakiwaniu Jaworowego Potoku o mały włos, a wpadłbym w jego lodowatą toń. Nie mieliśmy problemów, byliśmy wolni, niesforni, trochę szaleni. Sielankowo chłonący każdą chwilę. Tacy byliśmy, takich nas pamiętam. I najważniejsze - niewiele się zmieniliśmy:)
Rozmowa się kleiła, było fajnie, że hej. Byliśmy wtedy bardzo młodzi, 23 -24 – letni studenci. Młodzi gniewni, z receptą, jak się nam wydawało, na wiecznie szczęśliwe życie. Wydawało nam się, że zawojujemy świat, że ta pozytywna, mocna energia, którą czerpaliśmy pełnymi garściami z tych wspaniałych gór, z nart, spotkań z przyjaciółmi, da nam niezłomną siłę do zmagania się z losem. I dała. Życie próbowało nas trochę zgasić swoją szarzyzną i codziennością. Trochę nam próbowało „dokopać” różnymi zdarzeniami i problemami, ale jednak nie dało rady. Chociaż lat przybyło, patrzę z perspektywy całej naszej grupy, a zwłaszcza siebie, to wciąż dzięki Tatrom czujemy się młodzi. Chociaż włosów ubyło (zwłaszcza mnie:) i nie powieje mi już wiatr we włosach, lecz po łysinie, ale żal:). Trochę się „zużywamy” w Górach, ale wciąż jesteśmy. Zanim zejdziemy z tego świata, myślę, że jeszcze mocno pożyjemy (czytaj: pojeździmy na nartach i powspinamy się) w Jaworowej, Kaczej i innych ulubionych miejscach. To dzięki górskim wyzwaniom i górskiej, prawdziwej miłości do Tatr, która powstała właśnie wtedy, mocno narodziła się w nas trudna do określenia siła wewnętrzna, dzięki której wciąż czujemy, że żyjemy prawdziwie. Dlatego wśród wielu odpowiedzi na arcyważne z punktu człowieka nart, za jakiego się mam, pytanie: dlaczego chodzisz po górach? to jedna z najważniejszych, powiedziałbym nawet fundamentalnych dla mnie odpowiedzi brzmi: by czerpać dobrą energię z Tatr (z czystego estetycznie ich piękna, które nieraz chłoniemy w nich będąc, ładując jak to się mówi akumulatory), ale także – a może zwłaszcza - z radości robienia czegoś wspólnie z ludźmi, których naprawdę kochamy. Z ludźmi, którzy są otwarci, mają pozytywne myślenie, są bez kompleksów, są odważni i im warto i trzeba poświęcić swój czas. To moi (nasi) przyjaciele.
Przyjaciele – o zostawaniu i odchodzeniu...
„Chcę, by mój świat był twoim, a twój moim. Na tym polega przyjaźń”. Hanna Kowalewska, Julita i huśtawki. Tak chciałem i chcę. Nie zawsze się jednak udaje. Część z moich przyjaciół nadal jest przy mnie, część odeszła. Wspominam szczuplutką Asię, z jej wiecznie filuternym uśmiechem, która mimo źle nastawionych wiązań (ach, te beztroskie kobiety:) zjechała z Baraniej, Lodowej i Czerwonej Ławki:) Super dziewczyna, zresztą wróciliśmy ostatnio w Góry. Marka Sawkę, tego „Mara”, który przyszedł przez całą Jaworową, by spotkać się z nami w Teryho chacie i byłem z nim w górach Kaukazu, Teresę i Marka Lorenców, którzy odbyli ze mną dziesiątki wycieczek ski-turowych, w tym tę pierwszą do Żlebu Mokrzyniec w 1985. Witka Cikowskiego – świetnego kolegę, niezwykle dokładnego faceta, na nartach mistrza, a obecnie ratownika TOPR. Andrzeja Noconia z Krakowa, który, mimo, że z początku dość przeciętnie sobie radził na nartach, nigdy nie rezygnował, a z czasem stał się świetnym narciarzem. „Majoneza”, czyli Maćka Koniora z jego żoną Moniką, zawsze uśmiechniętych i gotowych, by pójść w góry. Do nich dołączyli, choć rzadziej wspólnie ruszamy w Tatry: Adam Brzoza, znakomity fotograf, Wiesiek Kowalski, Egon Piotrek Drzewiecki – wolny duch, Beti Beata Jarząbek, Tadek Stopka, Marcin Marciniszyn, Magda Ziaja, Magda Derezińska-Osiecka i jej mąż Kuba, Ewa Łukaszczyk, Aga Szymaszek, Józek Brzuchacz, Asia z Poronina, a ostatnio Darek Grzeszczak, którego „zaraziłem” ski-alpinizmem. I zawsze uśmiechnięta Marysia Gruszka, taka sama Ewka Stodolska. I Madzia Szpot. Wspaniali ludzie. Dziwne, ale patrząc na swoje życie zauważyłem dziwną prawidłowość, że tak zwanych fajnych ludzi spotkałem tylko w Górach. Z małymi wyjątkami. Tu na dole, zbyt często widzę małe zawiści, obłudę, fałsz. Dlatego omijam z daleka. Może źle, ale taki jestem i nie mam zamiaru się zmieniać na starość. Moi przyjaciele. Trochę się towarzystwo porozjeżdżało, ale wspomnienia zostały. Przyjaźnie też.
Teraz to grono wzbogacił Maciek Bielawski, który chłonie Góry podobnie jak ja. Rozumiemy się bez słów. Maciek, którego serdecznie pozdrawiam, jako mojego serdecznego przyjaciela i prawdziwego człowieka. Jedno ze wspomnień z naszej przyjaźni to wycieczka narciarska na Kopę Kondracką, z pięknym zjazdem na południe do rzadko odwiedzanej Dolinki Rozpadłej. Co pamiętam? Tempo podejścia. Obok mnie zasuwa do góry na nartach Przyjaciel, tak mogę powiedzieć, bo Maciek jest mi osobą bardzo bliską. Krok za krokiem wycina w zboczu zakosy. Przy drugim podejściu śmiać mi się chce. Maciek jak chart przyspiesza na ostatnich 200-metrach i długim krokiem wbiega na szczyt Kopy Kondrackiej. Ja gonię go jak mogę (a i tak mam około minuty spóźnienia na punkcie 2005). Pytam: jak to się stało, że my, dwie prawie górskie przeciwności, chodzimy razem w góry? Maciek jest zawsze szybszy na podbiegach. Ja na odwrót – na zjazdach. Nasz zespół dwójkowy, szkoda, że nie ma Adama, byłby trójkowy – jest zgrany – to najważniejsze. Wiemy, czego chcemy i już ósmy sezon chodzimy w Góry. Z powodzeniem. Krąg przyjaźni zatoczył koło. Niektórzy odchodzą, inni zostają, powstają też nowe przyjaźnie. Teraz o jednej z nich. Dla mnie wyjątkowej.
„Izka Przefajna”...
Czasami życie zaskakuje. Mam 46 lat i myślałem, że większość tzw. wielkich przyjaźni noszę w sobie i raczej w tym względzie nic mnie już nie czeka. Myliłem się. Życie jednak nie znosi monotonii i pisze własne scenariusze. Poznałem Ją w Dworcu Tatrzańskim w Zakopanem, a potem przez Internet. Wspaniałą dziewczynę, o dzikim sercu i takim samym charakterze. Wolną i niesforną, jak wiatr:) W swoim telefonie nazwałem Ją: „Izą Przefajną”. Tak naprawdę - Izka. Lubi Góry, Tatry, pracuje i żyje w Poznaniu, pisze teksty o Włoszech. Pasjonuje ją literatura górska i włoska, ale nie tylko. Język włoski, sztuka, architektura, to tylko niektóre sfery jej zainteresowań. Ale nie to jest najważniejsze. Nadajemy na podobnym poziomie wrażliwości. Najbardziej powaliły mnie na kolana nasze listy. Wspaniała korespondencja. Pisana w czasach, gdy mówi się o upadku pisania. Nie. Nie ma upadku. Tylko próbujmy, próbujmy bardzo silnie, by w mailach nie było bylejakości. Najpiękniejsze, choć nie chcę wartościować, są te o Tatrach. Pozwolę sobie przytoczyć fragment naszej wymiany zdań:
„(…) patrzę na Tatry jak na to miejsce, które podarowało mi drugą szansę, tak się złożyło, że tę szansę dostałam…im będę wierna, bo ludzie, no cóż, różnie z nimi bywa, dzisiaj są, a jutro ich nie ma. Przychodzą i odchodzą, trzeba dać im na to prawo, choć momentami bolesne to prawo…
Tatry, są dla mnie oddechem,
są dla mnie skarbem,
są dla mnie miejscem, w którym zbieram siły i zdobywam energię na pokonywanie trosk, których w codziennym życiu niemało,
są dla mnie muzyką,
są alfą i omegą,
są miłością,
są tą krainą, którą stworzyłam,
wreszcie, są dla mnie światem całym (…)
Tatry są ostoją pewnej świętości. Sacrum przyrody i ciszy. I wyzwoliły we mnie tę najlepszą część. Bywa, że są cierpieniem, podczas bardzo długiej wycieczki. Uczą konsekwencji i uporu (…)”
Nasza znajomość jest dowodem na to, że przyjaźń między kobietą i mężczyzną jest możliwa. Bogu dziękuję za tę przyjaźń, bo jest zupełnie niezwykła. Taka na całe życie. Miałem przyjemność być z Izką w Tatrach i zachwycić się Nimi od nowa. Dzięki niej - Matrix Reaktywacja, to było to. Nowe, świeże spojrzenie. Pełne radości dziecka, jakbyśmy razem powrócili do krainy szczęśliwego dzieciństwa. Wspaniałe uczucie. Jakby się dotykało gwiazd. Rozumienie bez słów. Przenikanie się naszych światów jest ogromne. Dzięki tej Przyjaźni, oboje, mam takie wrażenie i myślę, że Izka też je ma, staliśmy się lepszymi ludźmi. Przyjaźnimy się i z tego wynika wiele dobrego, światła, uśmiechu i radości. Dla naszych rodzin, przyjaciół, bliskich i nawet nieznanych ludzi. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
Zakopiańczycy, przewodnicy i znajomi...
Zakopane – miasto „górskich straceńców”. Iluż ciekawych ludzi się tędy przewija? Jednym z takich „wolnych duchów”, jest Kuba Brzosko. Ratownik TOPR, narciarz wysokogórski i zawodnik TKN Tatra Team z wieloma sukcesami. Twórca filmu „Halny” i jeden z głównych animatorów zakopiańskich Spotkań z Filmem Górskim. Nie znamy się jakoś bardzo blisko, ale sympatię czujemy i to w obydwie strony. Kuba to prawdziwy wiatr halny. Nigdzie nie zagrzewa miejsca zbyt długo, ale to, co w nim lubię - między innymi - to szeroki uśmiech i żelazny uścisk prawicy. Rzadka rzecz w naszych czasach, gdy wielu facetów podaje rękę, jakby im nagle „zwiędła”. Przebojowość i działanie, dzięki któremu zakopiańskie Spotkania są naprawdę świetnym wydarzeniem kulturalnym. Dlatego zawsze kibicuję Kubie, Gabi i Magdzie Ziai ze Stowarzyszenia Spotkania z Filmem Górskim, żeby ta najważniejsza impreza górska w naszym mieście się udała. I udaje się.
Spośród wielu zakopiańskich znajomości cenię ich bardzo. Są świetnymi przewodnikami tatrzańskimi i ludźmi gór w pełni tego słowa znaczeniu. Poldek Rajwa. Rajmund Starzyk. I kierownik schroniska na Chochołowskiej – Józef Krzeptowski. Wiecznie młody i aktywny. Człowiek, który ponad 50 lat spędził w Górach. O nim teraz opowiem.
"Góry"
Są jak lek na twoją ranę,
Sen po ciężkiej pracy,
Jak przyjaciel, który zawsze słucha,
Towarzyskie w głębokiej nostalgii.
H.
Dla Taty mojego Na 50 lecie pracy w schroniskach górskich.
…Kiedy człowiek człowiekowi drzwi domu otwiera
Na bezdrożach na śnieżnym pustkowiu
Kubkiem ciepłej kawy wita, kromką chleba.
Myślisz,
- Bóg istnieje, to On sprowadził cię tutaj .
H.
Józef Krzeptowski – praca w górach to jego pasja...
Gospodarzem schroniska na Polanie Chochołowskiej jest Józef Krzeptowski(ur. 16 lipca 1938 r. w Zakopanem), syn Andrzeja i Marii z domu Budz. Warto nadmienić, że jego rodzice przez wiele lat prowadzili schronisko w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, zaprojektowane przez Karola Stryjeńskiego. Pasję do pracy w górskich schroniskach odziedziczył Krzeptowski właśnie po rodzicach. Józef Krzeptowski jest swoistym rekordzistą, gdyż od ponad pół wieku gospodarzy w różnych tatrzańskich schroniskach. Prawie połowę tego czasu spędził w Dolinie Pięciu Stawów (lata 1973–1985). Późnie prowadził Roztokę (1958–1968), Włosienicę (pawilon gastronomiczny: 1986–1989), Ornak (1990–1996), a obecnie Chochołowską (od 1996). Wszędzie, gdzie pracował, obiekty odzyskiwały blask. Niezwykle pracowity kierownik tych obiektów, jest osobą która budzi szacunek i autorytet. Jest także ratownikiem TOPR (ma na swoim koncie ponad 130 wypraw ratowniczych), był zawodnikiem narciarskim i startował w kombinacji norweskiej w latach sześćdziesiątych pod opieką trenera Józefa Krzeptowskiego Daniela. Był w tym okresie członkiem kadry narodowej w tej konkurencji na Zimowych Igrzyskach w Squaw Valley (1960) i Mistrzostwach Świata FIS w Zakopanem (1962), ale w tych zawodach nie wystartował. Wielokrotnie startował w zawodach międzynarodowych, Mistrzostwach Polski, słynnych Memoriałach Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny, był mistrzem i wicemistrzem Polski juniorów w kombinacji norweskiej. W Tatrach jako gospodarz schronisk, jak wspomniano, przeżył ponad pół wieku, a jubileusz pracy w górach obchodził w 2008 r. Najbardziej pokochał Dolinę Pięciu Stawów Polskich. To było najtrudniejsze do prowadzenia schronisko, w jakim pracował. Położone najwyżej z wszystkich schronisk w Tatrach Polskich, zimą zagrożone wielkimi lawinami śnieżnymi. Tu spędził dzieciństwo i młodość, a obecnie w Chochołowskiej doskonale daje sobie radę. W gospodarowaniu w tej dolinie pomaga mu córka Irena Gąsienica Roj. Wielokrotnie brał udział w zawodach ratowników górskich TOPR i Horskiej Slużby, zawodach ski-alpinistycznych im. Jana Strzeleckiego, Trofeo Carlo Marsaglia (zawody odbyły się w 1992 r. w Dolinie Chochołowskiej na trasie obejmującej ok. 20 km długości, z wejściami na Wołowiec i Starorobociański Wierch), zawodach w narciarstwie alpejskim TPN, PTTK (Memoriał im. Stanisława Skupnia) i innych. Zawsze startuje z sukcesami. Pasjonuje się: narciarstwem wysokogórskim, myślistwem, wędkarstwem i muzyką góralską.
„O Człowieku spisanym na góry”
Wystarczyło spojrzeć mu głęboko w oczy
By poznać tajemnice przygód.
Z twarzy, z rys głębokich mogłeś siłę wiatru czytać
I igieł lodowych liczyć niezliczone znaki.
Będąc z nim twarzą w twarz i oko w oko
Nie zaznałeś lęku, ni bólu
Co ziąb srogi zmierzchem przynosił.
W pełni ufałeś, bo choć mróz ciężką dłoń jego wyrzeźbił
Czuć jak ciepła bywała w dotyku.
Na spierzchniętych ustach
Zimna noc burzowa już zastyga.
Mglistym światłem, płomień ciepło maluje na szybie
Teraz, przy świecy, przy stole,
Dłonie nasze ogrzewają kubki z gorącą herbatą.
My zaś, bo spragnieni tego w mglistym wspomnień amoku
Chcemy ową chwile zatrzymać,
I choć ciężkie powieki się stają,
Gorliwie bladawej północy towarzysząc.
Zmęczonym oczom nie dają jeszcze odpoczynku.
Pilnujmy więc, by noc ta nigdy się nie skończyła
Bo czy z dniem ,czy z godziną nie umknie nam
Smutnych i wesołych grom opowieści i co najważniejsze
Ciepło z szyby co płomień malował tak pieczołowicie
Wsłuchując się przecież w tętniący gwar głosu jego .
H. 2008/2009
Przyjaźń górska jest jak błogosławieństwo...
Wspomnienia o górskich przyjaciołach, należą do tych, które nigdy nie blakną. Pozdrawiam Was na koniec przyjaciele, dziękując za wszystkie górskie, piękne chwile, kiedy czuliśmy, że prawdziwie żyjemy. Każdy z nas powinien podziękować swoim przyjaciołom. I Pamiętać. Spróbuję się Wam jeszcze zrewanżować:) na miarę swoich skromnych możliwości. John Muir pisał: „Wspinaj się w góry i słuchaj ich dobrych wieści. Spokój natury spłynie na ciebie jak światło słoneczne spływa na drzewa. Wiatry przyniosą ci swoją świeżość, burze energię, a troski opadną z ciebie jak jesienne liście”. Ma całkowitą rację. Piękne to słowa. Góry w towarzystwie przyjaciół to jak prawdziwe błogosławieństwo. Dlatego nic dziwnego, że znany wspinacz Mark Twight w książce „Całuj albo zabij” pisze na stronie 151, odnosząc się do górskiej przyjaźni – bycia razem, w różnych górach, tu i teraz: „Pieprzcie marzenia. Niebo jest tutaj”. Dodam trochę przekornie, licząc na wybaczenie tego z Góry, że nie zabije mnie jednak uderzeniem pioruna za bluźnierstwo. Tak od serca, kierując myśli w stronę górskich przyjaciół moich i waszych: „Pieprzę niebo. Gdy Prawdziwy Przyjaciel jest, tu i teraz, w górach, obok mnie”.
- Spinka góralska XVIIMetalowa spinka góralska w kolorze srebrnym. Ręcznie wykonana. Szerokość 7 cm, długość (z przekolacem) 18,5 cm. 350 zł
- Magnes Folk na lodówkę IVMagnes Folk łączy ze sobą motywy polskiej sztuki ludowej z motywami z regionu Podhala. Świetnie nadaje się na lodówkę. Jest doskonałą pamiątką z Zakopanego. Może też być...7 zł
- Aniołek średni IIIAniołek wykonany z drewna, ręcznie malowany. Zapakowany w celofan z ozdobnym sznureczkiem. Wymiary: Szerokość 6,5 cm. Wysokość 9 cm. Ozdoba np. choinkowa. 13 zł
- Słów kilka o górskich przyjaźniach i znajomościach...Liczba zdjęć: 46
Zdjęcia archiwalne: fot. Józef Nyka, archiwum TPN, zbiory Muzeum Tatrzańskiego. Zdjęcia współczesne: fot. Wiesław Kowalski, Wojciech Szatkowski, Bartek Korzeniowski
obejrzyj galerię