Tatry
Góry
Hej przyjaciele!!! – ski-turowe wspominki Pana w średnim wieku...
Autor: Wojciech Szatkowski
Zima dzisiaj zawitała w Tatry. Spadł bowiem pierwszy śnieg. A więc niedługo nastanie pora roku, na którą najbardziej czekamy, a po niej niemniej przyjemna tatrzańska wiosna. Czas ski-turowych wypraw. Zachęcam Czytelników watry do zapoznania się z moim artykułem o narciarstwie wysokogórskim, ale... nie tylko. Traktuje on bowiem przede wszystkim o Górskiej Przyjaźni i o górach. Tego dnia mieliśmy zrobić na nartach Lodową Przełęcz i zjechać z niej do Doliny Jaworowej. To miała być najpiękniejsza „wyrypa” sezonu, „cud miód” jak mawiają eksperci i marzenie na jawie. Jednak start w zawodach im. Piotra Malinowskiego, wcześniejsze wyrypy, zmęczenie, dały znać o sobie i nie poszliśmy. Spotkaliśmy się za to z Maćkiem w Kuźnicach. Nastrój trochę smętny, jak to przy halnym. Wieje, kolejka nie chodzi. Pogoda jednak dobra. Krótka decyzja: - idziemy na Kondratową.
Wyprawa na Lodową po raz kolejny legła w gruzach. Dlaczego? Kompromisy – tak, to one zabiły tę wyprawę. I może brak naszego zdecydowania. Ileż razy musimy się w nie „bawić” w swoim życiu? Zrezygnować - chociaż wybitnie niechętnie i to bardzo boli - z tego, o czym marzymy, co się nam śni po nocach. Pójść na kompromis. Bo prawie zawsze znajdzie się w naszym życiu coś ważnego i ważniejszego, co musimy, albo powinniśmy zrobić, by być tzw. odpowiedzialnym ludźmi i zbytnio nie odbiegać od pewnego, utartego stereotypu dorosłego człowieka. A nieraz chciałoby się prasnąć tym wszystkim na kilka dni i ulec dzikości serca. Ale kompromisy skutecznie blokują drogę do raju. Bo czasami brakuje kasy, by zrealizować marzenia. Bo bolą mięśnie i ledwo po zawodach powłóczę nogami... Bo czasami trzeba być w domu wcześniej niż by się chciało. Bo trzeba iść do pracy, chociaż myślami jesteśmy, jakże często, tam w Górze, na firnachlub puchach (jak wolę osobiście firny) – ileż ich jest, tych bezwyrazowych, nijakich, kompromisów, zabójców marzeń? One tłumią oczu blask, ale my wygramy z nimi. Ile razy jednak stanęły nam na drodze do lepszych dni? Zakos za zakosem podchodzimy pod Suchy Kondracki, a potem na Kopę Kondracką. Wieje tu jak diabli. Spotykamy dwójkę znajomych z Malinowskiego. A ja dalej myślę o Lodowej, jak o dziewczynie ze snów, eh, bestyjo - zalazłaś mi za skórę :). Dusza mi dosłownie darła się w kawałki, gdy z Góry, tj. z Kopy Kondrackiej, spojrzałem w stronę Tatr Wysokich. Tam, ku Lodowej szły moje myśli, wspomnienia o wszystkich zjazdach z tej przełęczy – pięknych i długich. O „wyrypach narciarskich” w gronie przyjaciół, o szybkich, rytmicznych skrętach w żlebie, długich szusach w stronę Jaworowego Muru, o pięknym zjeździe Jaworową i znoszeniu nart, mimo bólu kręgosłupa, z Gałajdówki do Jaworzyny. O uśmiechach, chwilach, które pielęgnuję we wspomnieniach. Myślami powróciłem także chętnie do dużej ilości piwa i „borowiczki” wypitych w bufecie „Pod Rogovą” u dość dupiatej (w sensie rozmiarów), ale bardzo sympatycznej Słowaczki. To były zakończenia sezonów 1990 i 1991, pięknych sezonów, moich drugiego i trzeciego na ski-turach. A co warto pamiętać z tamtych chwil? Dużo. Warto pamiętać o uśmiechach, toastach za nasze zdrowie a la żebyśmy sto razy pili wino razem. Było cudownie, jeśli w ogóle słowa potrafią oddać nastrój takiej chwili... po prostu trudno znaleźć właściwe wyrazy, gdyż, tak mi się wydaje, były to jedne z najlepszych górskich i towarzyskich chwil mojego życia, w czasie których, przez krótki moment, czułem się jednak jak mały Superman:)... Wtedy, gdy piliśmy alkohol w całkiem niemałych ilościach, siedząc razem na małej zielonej ławeczce w bufecie „Pod Rogovą”, jeszcze byliśmy tacy młodzi, beztroscy, naturalni, tacy pełni zapału. Rozmowy kręciły się wokół Tatr. Wspominaliśmy chwile ze zjazdu z Lodowej. – Ależ fajnie kręciłaś „pupcią” Joasiu – powiedziałem z uśmiechem do Joasi (faktycznie, Joasia miała i ma nadal fajny, czyt. zgrabny tyłeczek). - A ty omal nie wpadłeś do potoku – odpaliła z podobnym uśmiechem Joasia, zresztą zgodnie z prawdą, gdyż przy przeskakiwaniu potoku o mały włos, a wpadłbym w lodowatą toń Potoku Jaworowego... Nie mieliśmy wtedy problemów, byliśmy wolni, niesforni, trochę szaleni i sielankowo chłonący każdą chwilę. Rozmowa się kleiła, że hej:) Byliśmy wtedy bardzo młodzi, 23 -24 – letni studenci, młodzi gniewni, z receptą, jak się nam wydawało, na wiecznie szczęśliwe życie. Wydawało nam się, że zawojujemy świat, że ta pozytywna, mocna energia, którą czerpaliśmy pełnymi garściami z tych wspaniałych gór, z nart, spotkań z przyjaciółmi, da nam niezłomną siłę do zmagania się z losem. I dała. Życie próbowało nas trochę zgasić swoją szarzyzną i codziennością, trochę nam dokopać różnymi zdarzeniami, ale jednak nie dało rady. Chociaż lat przybyło, patrzę z perspektywy całej naszej grupy, a zwłaszcza siebie, to wciąż dzięki Tatrom czujemy się młodzi. Chociaż włosów ubyło (zwłaszcza mnie:) i nie powieje mi już wiatr we włosach, lecz po łysinie, (ale żal:). Trochę się „zużywamy” w Górach, łapiemy różne kontuzje, ale wciąż jesteśmy... Zanim zejdziemy z tego świata, myślę, że jeszcze mocno pożyjemy (czytaj: pojeździmy) w Jaworowej, Kaczej i innych ulubionych miejscach... To dzięki górskim wyzwaniom i górskiej, prawdziwej miłości do Tatr, która powstała właśnie wtedy, mocno narodziła się w nas trudna do określenia siła wewnętrzna, dzięki której wciąż czujemy, że żyjemy. Powstała jakaś wielka pasja. Dlatego wśród wielu odpowiedzi na arcyważne z punktu człowieka nart, za jakiego się mam, pytanie: dlaczego chodzisz po górach? to jedna z najważniejszych, powiedziałbym nawet fundamentalnych dla mnie odpowiedzi brzmi: by czerpać dobrą energię z Tatr (z czystego estetycznie ich piękna, które nieraz chłoniemy w nich będąc, ładując jak to się teraz mówi akumulatory), a także z radości robienia czegoś wspólnie z ludźmi, których naprawdę kochamy. Ludzi, którzy są otwarci, mają pozytywne myślenie, są bez kompleksów, odważni i im warto i trzeba poświęcić swój czas. To moi (nasi) przyjaciele. Wspominam szczuplutką Asię Michałowską, z jej wiecznie filuternym uśmiechem, która mimo źle nastawionych wiązań (ach, te beztroskie kobiety:) zjechała z Baraniej, Lodowej i Czerwonej Ławki:) super dziewczyna, Marka, tego „Mara”, który przyszedł przez całą Jaworową, by spotkać się z nami w Teryho chacie i byłem z nim w górach Kaukazu, Teresę i Marka, którzy odbyli ze mną dziesiątki wycieczek ski-turowych, w tym tę pierwszą do Żlebu Mokrzyniec w 1985, Witka – świetnego kolegę, niezwykle dokładnego faceta, na nartach mistrza, a obecnie ratownika TOPR, Andrzeja i Maćka z Krakowa, który mimo, że z początku dość słabo sobie radził na nartach, nigdy nie rezygnował, a z czasem stał się świetnym narciarzem, „Majoneza”, czyli Maćka Koniora z jego żoną Moniką, zawsze uśmiechniętych i gotowych, by pójść w góry. Teraz ich wszystkich zastąpił Maciek, który chłonie Góry podobnie jak ja. Rozumiemy się bez słów. Maciek, którego serdecznie pozdrawiam, jako mojego serdecznego przyjaciela i prawdziwego człowieka. Do Maćka dołączyli, choć rzadziej wspólnie ruszamy w Tatry: Adam, znakomity fotograf, Wiesiek, Egon, Beti, Magda, Magda II, Ewka, Marcin, Józek, Aga, Asia z Poronina, a ostatnio Darek którego „zaraziłem” ski-alpinizmem. Dziwne, ale patrząc na swoje życie zauważyłem dziwną prawidłowość, że tak zwanych „fajnych” ludzi spotkałem tylko w Górach. Z małymi wyjątkami. Tu na dole, zbyt często widzę małe zawiści, obłudę, dlatego omijam z daleka... może źle, ale taki jestem i nie mam zamiaru się zmieniać na starość:) Moi przyjaciele. Trochę się towarzystwo porozjeżdżało, ale wspomnienia zostały. Przyjaźnie też. Spotkanie przy bufecie trwało ok. 2 godzin. Potem trzeba było wracać do kraju. Mieszanie piwa i borowiczki podziałało na mnie powiedzmy sobie mocno znieczulająco, lekko chwiejnym „oppenheimowskim” krokiem podążyłem na przystanek CSAD-u, zabierając ze sobą z ławki narty, kijki i plecak. Autobus nadjechał. Wejście w butach narciarskich „Koflach Valluga” na jego stopnie okazało się dla mnie (w tym stanie lekkiego, jakże przyjemnego upojenia) jednak zbyt wielkim wyzwaniem. Za to byłem wielce zadowolony. Krok do przodu i od razu dwa do tyłu, narty wypadają mi z rąk, ale co tam, w duszy mówię do siebie: chrzanić to, ale pasażerowie są mocno zniesmaczeni, a ja pakuję się z tym swoim majdanem drugi raz... Znowu jeden schodek autobusu, drugi – udało się, jestem w autobusie. Jedziemy panie Wojtku, kierowca, w przeciwieństwie do sierioznych pasażerów rozumiał widocznie, to co czuje narciarz po jakże miłej małej alkoholizacji:) Łysa Polana i powrót do domu. Wróciłem do myśli o rozmowach z przyjaciółmi, o zakończeniach sezonu w tym rejonie Tatr, o powrocie do domu w nastroju, kiedy czujesz że możesz wszystko:). I pytania w głowie wracają ku Lodowej: może jednak trzeba było tam iść, mimo bólu stawów, mimo zmęczenia? Myślę i myślę o tej Lodowej i myśleć nie mogę przestać. Nie, to za bardzo boli, wyłączyłem więc szybko wspomnienia. Ale na krótko. Znowu wracają. Pomyślałem - bycie bezkompromisowym jest możliwe, ale może spowodować jakieś konflikty, jest w sumie dość trudne. Boli jednak jak diabli, że tego dnia nie poszliśmy na Lodową. Ona była celem nr 1 całego naszego sezonu, a tu nic z tego, brakuje trochę sił po zawodach... Kolejny kompromis i pytanie. Czy wybieramy więc namiastkę życia, czy jego pełnię?. Trudno powiedzieć. Myślę, że trochę tak, to namiastka, chociaż trudno powiedzieć i określić, że zjazd na południe, do przepięknej dolinki, rzadko odwiedzanej, to namiastka... Rozdarcie serca, rozdwojenie myśli, najlepiej by było być tu i tam zarazem. A więc jednak, z drugiej strony warto się cieszyć z tego co jest. A co jest? Obok mnie zasuwa do góry na nartach Przyjaciel, tak mogę powiedzieć, bo Maciek jest mi osobą bardzo bliską. Krok za krokiem wycina w zboczu zakosy. Przy drugim podejściu śmiać mi się chce. Maciek jak chart przyspiesza na ostatnich 200-metrach i długim krokiem wbiega na szczyt Kopy Kondrackiej. Ja gonię go jak mogę (a i tak mam około minuty spóźnienia na punkcie 2004). Pytam: jak to się stało, że my, dwie prawie górskie przeciwności, chodzimy razem w góry? Maciek jest zawsze szybszy na podbiegach, ja na odwrót – na zjazdach (coraz rzadziej niestety:). Nasz zespół dwójkowy, szkoda że nie ma Adama, byłby trójkowy - jest zgrany – to najważniejsze. Wiemy czego chcemy i już 5 sezon chodzimy w Góry. Z powodzeniem. Kolejne przyjaźnie – kolejne wyzwania. Krąg przyjaźni zatoczył koło... Myśląc o nadaniu naszym zjazdom nazwy, w myśl zaleceń i praktyk niejakiego Zygmunta – świetnego ski-alpinisty (pozdrawiam Cię Zygi gorąco) z Krakowa, sięgnąłem do pamięci, która nasunęła mi wspomnienie o „Władcy Pierścieni”. Tam, w trzeciej części tego pięknego filmu i jeszcze lepszej książki na przedpolu i równinach białego miasta Minas Tirith, rozegrała się ostateczna batalia świata ludzi i zła (bitwa z armią Mordoru). Walka ostateczna, krwawa i bezlitosna. Ludzie już przegrywali, już zaczęli wątpić w ostateczne zwycięstwo, gdy pojawili się oni. Sześć tysięcy jeźdźców Rohanu z królem Theodenem na czele. Niezłomni jeźdźcy, Rohirrimowie, którzy w brawurowej szarży rozbili piechotę Mordoru. Pomyślałem – tak, to właściwa nazwa dla naszej roboty – „Szarża jeźdźców Rohanu”. Może nasza „szarża”, tu na Czerwonych Wierchach, w zastępstwo Lodowej (niestety), nie była tak szalona, tak wspaniała, jakbyśmy chcieli, była bowiem swego rodzaju kompromisem, ale mimo to była piękna. Patrząc z Wielkiej Świstówki na nasze ślady w żlebie pomyślałem: to jednak z pewnością nie była namiastka, bo zjazd był wyjątkowo piękny. Najważniejsze przecież wszak, by tu, na ziemi, zostawić po sobie ślad – dobry ślad. Ten dobry ślad jest przecież celem naszej bytności Tutaj i wędrówki. Dość tego, już więcej nie myślałem o kompromisach, Lodowej, Rozpadłej Dolince i innych dyrdymałach – spod Przechodu długim skrętem pociągnęliśmy z Maćkiem w Małą Łąkę, ulegając nie po raz pierwszy pięknu i magii gór, to była fajna jazda, na krawędzi, po firnie. Dzięki wspomnieniom jednego dnia byłem na Lodowej i na Czerwonych Wierchach jednocześnie... nieźle co:) Czy może być coś piękniejszego niż jazda po firnie? Dojeżdżamy do Wielkiej Polany, ostatni szusik, zdjęcia, pakowanie nart i butów – koniec wyrypy. I wtedy przemknęła mi przez głowę myśl olśniewająca i czysta, która natychmiast poprawiła mi humor, wywołała szeroki uśmiech, była szybka jak jaskółka, i zrobiło mi się dobrze, jak po wypiciu dużej lampki wybornego, czerwonego wina, albo jeszcze lepiej po dwóch takich lampkach:). Treść jej była mniej więcej taka: - życie nie lubi, gdy robimy coś na siłę, wbrew sobie. Odłożyliśmy więc z Maćkiem Lodową na przyszły rok. I dobrze zrobiliśmy. Wrócimy tam. Na pewno. Będziemy wtedy w pełni sił, gotowi i w bardziej bojowym nastroju:). Bezkompromisowi, jak jeźdźcy Rohanu, niezłomni Rohirimmowie spod Minas Tirith, zwycięzcy – wrócimy tam po to, by wykonać na Lodowej, swoją piękną, może nawet najpiękniejszą, górską szarżę... szarżę śladami dawnych wspomnień i marzeń. Wspomnień o przyjaciołach, tych, które nigdy nie blakną... Pozdrawiam Was na koniec moi przyjaciele, dziękując za wszystkie górskie, piękne chwile, kiedy czuliśmy że prawdziwie żyjemy. Spróbuję się Wam jeszcze zrewanżować:)....
- Bransoletka PurpurosaBransoletka Purpurosa Obw. - 19 cm. Materiały: Jadeit, Marmur (kula), Piryt, Onyks, Srebro. Biżuteria zaprojektowana i wykonana przez Elżbietę Krzemińską-Owczarz. 65 zł
- Magnes Folk na lodówkę VIMagnes Folk łączy ze sobą motywy polskiej sztuki ludowej z motywami z regionu Podhala. Świetnie nadaje się na lodówkę. Jest doskonałą pamiątką z Zakopanego. Może też być...7 zł
- Portfel IIPortfel filcowy z haftowanym ludowym motywem. Zamykany na rzep. Środek z brązowej podszewki. Szerokość ok. 13 cm Wysokość ok. 12 cm Materiał: Filc Kolor: Brązowy...35 zł
- Hej przyjaciele!!! – ski-turowe wspominki Pana w średnim wieku...Autor zdjęć: Wojciech Szatkowskiobejrzyj galerię
Liczba zdjęć: 26