Tatry i Bieszczady
Góry
Tatry i Bieszczady – dumka na dwa serca...
Autor: Wojciech Szatkowski
Tatry i Bieszczady – dwa różne pasma górskie. Jedne – skaliste i wyniosłe. Drugie – pokryte dziewiczymi jeszcze lasami, połoniny, bory, cerkwie. W tym roku reporter Watry bywał w obydwu pasmach. I co się okazało? Że aby pokochać jeszcze bardziej Tatry, wybrał urlop w Bieszczadach. Bieszczady - góry, które pozostają oazą dzikości. W pełni tego słowa znaczeniu. Nie są trudne. Nie są tak wysokie jak Tatry i zwłaszcza jak Alpy. Nie o wysokość zresztą w tym wszystkim chodzi. Dlaczego? No, bo tak. Bo coś w nich jest.
To „coś” powoduje, że przyjeżdżasz, jesteś, wyjeżdżasz i chcesz wracać. Tak było ze mną. No i bawią oko bieszczadzkie kolory. Bukowe lasy jesienią oszałamiają orgią barw. Zapraszam do przeczytania relacji i oglądania foto-galerii z kilkudniowej wyprawy w Bieszczady. Druga część galerii to jesienne zdjęcia z Chochołowskiej, Doliny Świstowej i Błyszcza.
Tatry – smak gór...
Niewielka watra trzaska. Wokół roznosi się ciepło. Gromadzimy się przy ogniu, Ariel dokłada porąbane szczapy drzew. Ciepło. Wokół przyjaciele. Jest dobrze. Rzekłbym: Bardzo dobrze. I myśli przychodzą. Jakie są moje Tatry? Jesienne zachwycają kolorami. Tak, kolory to jest coś:) wspaniałego: rude trawy przy Litworowym Stawie, czerwienie i złote barwy wyżej przy Zmarzłym i w Świstowej. Kolorowy świat. Kolorowe życie. Chodząc w tym roku przez kilka dni po Tatrach miałem czas na pewne przemyślenia. Dotyczyły one świetnej skądinąd książki Ryszarda Pawłowskiego „Smak gór”, którą wówczas przeczytałem. Po jej lekturze powstało jakoś tak samo pytanie: jakie są więc moje Tatry? Jaki mają smak? Jak pachną? Odpowiedź brzmi: różnie. Nie są na pewno monotonne. Są zróżnicowane. Te zimowe, czy może lepiej wiosenne, są jak kremówka z bitą śmietaną:) z zakopiańskiej „Samanty”. One są dla mnie najważniejsze: pachną nowymi zjazdami i wyzwaniami, „wyrypami”, wylanym potem, spotkaniami z przyjaciółmi i widokiem z grani. Samotnymi wycieczkami, kiedy mogłem odnaleźć siebie, a także grupowymi wyjściami z przyjaciółmi na narty. I lodowatym piwem wypitym po udanej wyprawie. I szalonym zjazdem. Letnie pachną Białą Wodą i Jaworową, gdzie uciekam od tłumu, kawą pitą na progu Kaczej i opalenizną. Jesienne, smażonymi rydzami z cebulką na maśle (pycha), kolorowym lasem w Czarnej Jaworowej, porannym chłodem na podejściu i gorącą herbatą z sokiem malinowym. I halnym, który zawsze zwiastuje gwałtowną zmianę pogody i nastroju u meteoropatów (górale – choć nie tylko oni – wtedy szaleją, cokolwiek to znaczy;).
Ważne jest w tym wszystkim poszukiwanie w górach tego CZEGOŚ. To COŚ dla każdego ma inną nazwę, inny smak. Dla taternika smak gór to wielka, najlepiej niezdobyta ściana. Dla narciarza stok pokryty puchem, dla klasycznego wędrowca unoszące się nad łąką opary mgieł po porannym deszczu. Dla fotografa udane, jedyne w swoim rodzaju ujęcie. Dla ochroniarza kierdel kozic, czy samotna szarotka na wapieniu. Każdy ma gdzieś w sobie wypracowany przez lata, wychodzony przez dziesiątki wycieczek, smak Gór i ich obraz. Mocno zapisany – jak na twardym dysku – w pamięci. I dobrze, że tak jest.
Moja najważniejsza myśl jest następująca. Ważne w tym wszystkim, by ciągle i nieustannie, takie mam wrażenie, sięgać po Nowe. Motywacje, nowe miejsca, nowe dolinki, turnie, nowe zakamarki Tatr i gór. Nowe brzmi dobrze i sprzyja wyrwaniu się z szarzyzny i stereotypu. By broń Boże, chodząc po Górach, nie popaść w swego rodzaju rutynę i schematy działania. Rutynę, czyli myślenie: z góry wiadomo, co, kiedy i jak. Tędy, siędy, o tej godzinie obiad, o tej podejście, tu stajemy, tam odpoczywamy. To nie tak. Takie podejście powoduje zgorzknienie smaku gór i nas samych. Gdy pójdziemy taką drogą nic już nas wtedy nie zaskoczy. To wieje nudą. Przeciwnie działa to, co nowe. Ono jest wyzwoleniem, uwolnieniem siebie, „zapładnia” nas do czynów, do poszukiwania. Buduje nowe wyzwania, ożywia dawno zapomniane pokłady energii i pomysły. Dzięki NOWEMU, tak naprawdę młodniejemy. Dobrze jest na wycieczce dać się zaskoczyć. Czasem nawet raptownie zmienić plany, dać się ponieść Nowemu, ulec przygodzie i przyrodzie. Zrealizować się w nowej, zastanej sytuacji. Być trochę niegrzecznym typem. Zrealizować swoje zadawnione nieco plany, choćby różni mówili, że jesteś egoistą. Iść w nieznane, po nowe szczyty, turnie, horyzonty. Walczyć o nie, starając się jednocześnie, by nie odbywało się to kosztem rodziny, najbliższych. O swoją wizję gór, o siebie. Realizować ją wytrwale i konsekwentnie, na miarę swoich możliwości. Ambitniejszych planów nigdy nie odkładajmy, bo nie jesteśmy wiecznie młodzi, a lat przybywa... I pamiętajmy, by nasza pasja, nie przekształciła się w obsesję.
Z drugiej strony góry uczą jeszcze jednego. Nic w życiu nie róbmy na siłę. Jeżeli danego dnia warunki nie puszczają – odpuśćmy. Góry też miewają gorsze dni i humory:) świetnie o tym opowiada znany narciarz ekstremalny Douglas Coombs w filmie „Steep”. Jeżeli danego dnia czujemy wyraźnie, że nie idzie, coś jest nie tak – przełóżmy tę wyprawę na inny, lepszy termin. Czasami na taki wymarzony dzień warto poczekać nawet kilka lat. To nasza „cywilizacja” wykształciła u wielu przekonanie, że ważny jest w życiu pośpiech, że wszystko jest OK, że większość projektów musi się od razu udawać, być „cool” i najlepiej na luzie. Ale to nieprawda. To jest fałszywa iluzja. Na prawdziwe wartości i ważne rzeczy w życiu warto poczekać. Na zjazdy też.
Zresztą pytań podobnych i przemyśleń jest oczywiście więcej. A może po prostu szukamy WOLNOŚCI w górach? Wolność w życiu jest przecież najważniejsza. Zdobywca Annapurny, francuski wspinacz Maurice Herzog, napisał w roku 1951: - Góry były dla nas naturalną areną, gdzie, igrając na krawędzi życia i śmierci znaleźliśmy wolność, której szukaliśmy na oślep i której potrzebowaliśmy jak chleba. Ks. R.E. Rogowski napisał: - Wszystkie góry Ziemi są przestrzeniami wolności. Jeżeli czujemy, że rozpacz, że zwątpienie, że bolesne poczucie porażki czołgają się ku nam jak mgły na przełęczy, trzeba wtedy „uciekać w góry”. Niektórzy uważają, że tylko w Górach ich życie ma sens. Wanda Rutkiewicz w 1986 napisała: - Tu, w górach, coś ode mnie zależy – na dole jestem tylko elementem układów. Więc, co nas tak naprawdę najbardziej urzeka, kręci tam - wysoko? To pozostanie dla każdego z nas tajemnicą i otwartym wciąż pytaniem bez odpowiedzi. Może dobrze, że tak jest, iż wciąż czegoś w tych Górach szukamy. Każdy odpowie na nie inaczej. Każdy z nas ma przecież swój wyśniony Mt. Everest, gdzie znajduje spokój, przyjaźń oraz wolność. I siebie.
Czego uczą Tatry? Uczą wrażliwości. Na świat, ludzi i piękno. Uczą, że trzeba w życiu wytrwałości, by ciągle i ciągle piąć się w górę. Że tylko to, co trudne, warte jest zachodu. Uczą, że trzeba Bogu dziękować za przyjaciół, spędzone Tu chwile. Że słabszemu trzeba zawsze pomagać. Uczą, że trzeba się śmiać, jak jest powód ku temu. Że trzeba się martwić, jak w sercu pustka i dusza wyje. Że trzeba mówić głośno kurwa, jak coś jest nie tak. Tak robię. A więc. Śmieję się z przyjaciółmi w Tatrach, jeżdżę na nartach, mówię głośno kurwa, jak coś jest nie tak. Wierny głosowi, który idzie z Gór. Te, bowiem nigdy nie zawodzą. Są jak najlepszy przyjaciel. Dzięki Nim jestem szczęśliwym człowiekiem. Nie tylko ja. Tatry wyzwalają z codzienności. Zrywasz jej łańcuch. Idziesz w Góry, a one – o ile to potrafisz dostrzec – zawsze Cię zachwycą.
Bieszczady jesienne Anno Domini 2012...
Co wydarzyło się ciekawego w Bieszczadach jesienią Anno Domini 2012 podczas naszej skromnej, kilkudniowej wyprawy? Było tego trochę. Po pierwsze magiczny był dom, w którym mieszkaliśmy. "Przystanek Cisna" Kasi i Andrzeja Rozmysłowiczów w Cisnej. Ludzi, którzy świadomie ponad 20 lat temu wybrali Bieszczady i mieszkanie w dzikim, trochę odludnym miejscu. W otoczeniu niepowtarzalnej i dzikiej przyrody. Dom pełen fajnego ciepła, z kominkiem i trzaskającą watrą. Cały z drzewa:) a w nim? Dużo zdjęć, starych mebli, kwiatów. I wspaniała wegetariańska kuchnia, ale tak dobra, że chyba ze 2 kilo mi przybyło, trudno – wartało. Wspaniały dom, w takim domu dobrze by było spędzić jesień swojego życia... Poznaliśmy w nim wielu fajnych ludzi. Dzięki nim ten pobyt miał taki wyjątkowy smak. Humor Wiesia i jego riposty, uśmiech Basi, spokój Andrzeja i Magdy, tak samo Tomek i Aneta. No i pięknie w drewnianym domu brzmiała gitara Andrzeja i szeroki uśmiech Kasi. Nad domem lesista góra Hon i szlak czerwony, prowadzący na Chryszczatą. I złote, jesienne rydze. I smażone kanie. I schronisko chata pod Honem - takie turystyczne, siermiężne, ale stoi. I stary wyciąg narciarski. Piękna ta okolica.
Połonina znaczy Wolność...
Połonina Wetlińska była celem wyprawy numero uno. Czas szlakowy podaje, że powinno się tam iść 2,5 godziny z Wetliny (na szczyt Smereka), my wyszliśmy na Smerek w 50 minut. Sapaliśmy porządnie, ale szło OK. Pierwsze wrażenie było wspaniałe. Wielka przestrzeń, wiatr, czerwone buki, piękne lasy i jakże mało domostw. Pustaci. Pustki. Dzicz. Nie za wiele osób na szczycie. Ławeczka:) Tego już brak w Tatrach. Coraz trudniej o dzicz. Ze Smereka "potuptaliśmy" przez całą połoniną aż do schroniska "Chatka Puchatka". Znowu wspaniałe widoki, wielki błękit i morze gór. Uwielbiam morze gór, więc było OK. Ciepło, około 15 stopni i wiatr, lubię góry z wiatrem. Refreshing. Świetne było zejście do Wetliny wspaniałym bukowym lasem i piwo u Zygmunta na parkingu, i spotkałem koleżankę mojej mamy z kadry narciarskiej Polski, Stefanię Biegun, 3-krotną olimpijkę w biegach narciarskich. Wyobrażacie sobie, znałem tylko jedną osobę w Wetlinie (słownie jedną) i spotkałem ją przy szlaku, niesamowite.
Najpiękniejszy dzień...
Drugi dzień to Rozsypaniec, Halicz i Tarnica - najwyższe w polskich Bieszczadach. Piękna połonina, trawy i widok - Jezu, boski, jeszcze większe morze gór. Widziałem kolejne pasma, i pomyślałem, że ten widok jest tak królewski, jak w Tatrach, na miarę Moich Gór, bo Tatry są moim Domem, a może nawet jeszcze rozleglejszy? Na pewno królewski. I całodniowa wyprawa i wiatr, i para młodych na Tarnicy, i pies, i spotkanie znajomego. To był najpiękniejszy dzień naszej bieszczadzkiej przygody. Od godziny 10 do 18 w Górach, czyli, tak po prostu, piękny, górski dzień. I wspaniałe naprawdę towarzystwo Basi i Wieśka. Ich dowcip, poczucie humoru i dobra kondycja powodowały, że szybko znaleźliśmy wspólny język i razem zwiedzaliśmy góry. A po drodze spotkaliśmy naszych znajomych: Magdę i Andrzeja.
Biegiem na Rawkę...
Trzeci dzień był treningowy.... choć to niepoprawna nazwa. Pojechaliśmy tym razem autem do Brzegów na parking, z planem wejścia na Rawki. Tam trochę przyspieszyłem. Gocha z Wiesiem i Basią zostali nieco z tyłu, a ja z "młodymi" walczyłem na podbiegu na Małą Rawkę, czas 25 minut. I lodowaty wiatr, a ja w spodniach tylko po kolana, ale się schowałem w trawy i poczekałem na resztę. Potem przez Dział poszliśmy do Wetliny. Przez kolorowe lasy, wśród takich małych polanek, pełnych krzaków borówek. Niby tylko krzaki, ale czerwone, pomarańczowe, żółte. Kolorowy dzień przez to stał się moim/naszym dniem. I znakomity smak niesłodzonej herbaty, i zbieganie do Wetliny:) fajne to było. I za każdym razem było w Bieszczadach inaczej. I nowi znajomi, liczę, że się spotkamy za rok w Cisnej. I wesołe rozmowy z Wiesiem i Basią, i uśmiechy, i fajny powrót. Taki był ten z bieszczadzkich dni.
Głosy z przeszłości...
W nasz ostatni dzień w Bieszczadach pojechaliśmy z osobami, które poznaliśmy w "Przystanku Cisna", tj. Wieśkiem i Basią z Tychów i Magdą i Andrzejem z okolic Wrocławia, do pięknej cerkwi prawosławnej we wsi Łopienka. Właściwie dużo powiedziane wsi - pozostała w tym miejscu tylko murowana cerkiew. W niej wisiała kiedyś cudowna ikona, teraz jest gdzie indziej, w kościele w Polańczyku. Wieś położona była w pięknej dolinie. To jeden z najpiękniejszych rejonów Bieszczadów, u podnóża dwóch lesistych szczytów: Łopiennika i Jamy. Wokół szerokie pola uprawne, mnóstwo buków po prawej i lewej stronie, szemrzący czysty potok, wijący się czasami mniej, a czasami bardziej leniwie po dolinie. Nad nami niewielkie wzgórze porośnięte lasem po prawej stronie, węglarze wypalający węgiel drzewny - jednym słowem, inny świat. Kiedyś, przed II wojną światową, w tej urokliwej dolinie tętniło życie, były drewniane domy. Ludzie. Pachniał chleb. Miejscowa ludność zajmowała się rolnictwem. Pasterstwem krów. Uprawiała jęczmień i inne uprawy. Dolina tętniła życiem, a od 1936 r. istniała szkoła z językiem ukraińskim. Było kolorowo i pięknie. W czasie II wojny światowej wieś ominęły nieszczęścia. Ale niestety na krótko. W 1946 r. w czasie Akcji "Wisła" wysiedlono wszystkich mieszkańców Łopienki. Uszkodzono cerkiew, a drewniane domy, albo się rozleciały same, albo rozebrali je i zniszczyli mieszkańcy okolicznych wsi. Akurat jak tam byliśmy, był prawosławny odpust w cerkwi i mnóstwo ludzi. Pełno aut. Podeszliśmy aż pod Łopiennik. Tam spotkało mnie coś niezwykłego. Naprawdę wyjątkowego. Nie wiem jak to określić, ale to było silne, nigdy czegoś podobnego nie doświadczyłem.
Słyszałem je trochę. Głosy przeszłości. W pewnym momencie odszedłem na bok. Zamknąłem oczy i słyszałem. Dalekie odgłosy z tamtego, pamiętnego dla Łopienki i jej mieszkańców 1946 r. Rozpacz Rusinów i wywłaszczanych i wywożonych, płacz kobiet i dzieci, zabieranych z domów, i ryk bydła, które pozostało. Krzyki, jakieś strzały. Wojsko polskie, ciężarówki. Wyraźnie czułem "coś" i wyobrażałem sobie, gdzie stały domy mieszkańców Łopienki, gdzie cerkiew. To było silne, czy to jakaś choroba? I myśl najważniejsza. Straszne to, że taka piękna wieś nie istnieje. Z powodu nienawiści Polaków i Ukraińców, działalności UPA i OUN, mordowania i zabijania. Akcji „Wisła”. Wojny. Wyraźnie obrazy przebijały mi się przez głowę. Jakbym wtedy tam był, aż to było straszne trochę. A może to fakt, że jestem historykiem i znam trochę historię tej ziemi, je wywołał. Całkiem możliwe. Zatkało mnie na chwilę. Odchodząc, pomodliłem się za mieszkańców tej pięknej ongiś wioski i powiedziałem nad Potokiem: - wybaczcie. Może to przeproszenie Ukraińców za nasze (Polaków) błędy, coś da? Nie wiem, ale chciałem to zrobić i zrobiłem. Myślę, że to ma sens. Nienawiść nie może być przecież drogą. Ukraińcy mordowali nas na Wołyniu i w Bieszczadach. Okrutnie i w wymyślny sposób. Tysiącami. My wysiedliliśmy ich z Bieszczadów podczas akcji „Wisła”. Rachunki krzywd... Jest ich trochę. Ale przeszłością żyć się nie da. A zwłaszcza nienawiścią. Może czas, by pobratymcze narody się zbliżyły do siebie. Ale pamiętajmy – nic na siłę. Jeżeli ma być zbliżenie, musi być rozliczenie historii z obydwu stron. Tak myślę. Zachęcam też do lektury tekstu o Łopience: http://www.twojebieszczady.pl/sor/lopinka.php jest tam zresztą więcej tekstów o dziejach tej wsi. Naprawdę wspaniałe teksty i strona warta polecenia.
Aby bardziej pokochać Tatry, wracaj w Bieszczady...
Wróciliśmy po sześciu dniach do Zako. I... Jakoś nie ciągnie mnie teraz w Tatry. Hmmm, ciekawe, ale jednak nie. Mam Bieszczady w głowie, i obrazy. Łopienkę, i Sine Wiry, i połoniny Wetlińską, Caryńską i Tarnicę z jej widokami. W tych górach można się zakochać, i tak się stało. Tylko 6 dni, ale jakich:) i myślę już tylko o przyszłorocznych Bieszczadach. O nowych wyprawach tam. I nowych przyjaźniach/znajomościach. Co to znaczy? Pomysłów jest wiele. Że może warto by było tam zamieszkać? Choć na chwilę, może na miesiąc, chętnie pojechałbym tam, z Gochą, przyjaciółmi. Albo czasami sam. Chciałbym pobyć w świecie, gdzie nie ma jeszcze przesytu ludzi, życie jest trudne, ale przyroda wymarzona. Tego już nie znajduję w Tatrach. Tu widok z grani jest inny, mnóstwo domów w Kotlinie Zakopiańskiej, pełno ludzi. Tak to odbieram, ale pozostanę w Zakopanem. Pewne jest jedno, nawet Alpy nie wywarły na mnie takiego wrażenia. Jadąc w Bieszczady nie spodziewałem się aż takiego Czegoś. A To przyszło. W Łopience i na Tarnicy. Dałem się Temu porwać. Nie broniłem się, że Tatry najpiękniejsze, najwyższe itd. Po prostu przyszło i nie odpuszcza. Ciekawe doświadczenie. A może żeby lepiej zrozumieć Tatry, muszę zakochać się w Bieszczadach. Może, żeby lepiej kochać jedno, trzeba poznać i drugie. Jak w życiu. I stwierdziłem, że te Góry, Cisna, ci ludzie, Kasia i Andrzej - to nowe odkrycie. Nowa miejscówka. Miejsca - bar "Siekierezada" w Cisnej, z bardzo ciężkim rokiem, diabłami na ścianach, oparami wódy i piwa, mogą być naszymi/moimi miejscami na równi z Dworcem Tatrzańskim, Muzeum Tatrzańskim, Kozińcem w Zakopanem. I bieszczadzka dzicz. Tatry trochę nie wytrzymują z nią porównania. Puste dolinki, stokowe ścieżki, gdzie ryś ściga się z jeleniem, i zagubione potoki, ich przełomy. Tam tylko wiatr hula. I czyste powietrze. I drewniane cerkiewki zagubione w głuszy, w lasach, położone urokliwie na niewielkich polankach. I ile tego jest. Na resztę życia starczy:) W tych Górach jest coś, coś ważnego chcą mi przekazać. Powiedzieć. Jeszcze nie do końca wiem, co, ale chcą. To wymaga czasu, dlatego za rok powrócę w Bieszczady.
A jakie piękne są te góry oceńcie Państwo sami. Zapraszam do galerii zdjęć.
- Aniołek duży IAniołek wykonany z drewna, ręcznie malowany. Zapakowany w celofan z ozdobnym sznureczkiem. Wymiary: Szerokość 7 cm. Wysokość 13,5 cm. Ozdoba np. choinkowa. 16 zł
- Magnes Folk na lodówkę IXMagnes Folk łączy ze sobą motywy polskiej sztuki ludowej z motywami z regionu Podhala. Świetnie nadaje się na lodówkę. Jest doskonałą pamiątką z Zakopanego. Może też być...7 zł
- Falkon szklany IIFalkon szklany w postaci cylindra z lekko wklęsłymi ścianami, z ludowym motywem malowanym ręcznie. Wymiary: wysokość 35 cm, średnica 14 cm. 170 zł
- Tatry i Bieszczady – dumka na dwa serca...Autor zdjęć: Wojciech Szatkowskiobejrzyj galerię
Liczba zdjęć: 108