Bieszczady
Góry
„Bieszczady Ski Challenge 2015”
Autor: Wojciech Szatkowski
Posezonowe wspomnienia ski-turowe to nie tylko Tatry. Tym razem chcę zabrać Czytelników „Watry” na ski-turową wyprawę w Bieszczady. Góry zupełnie inne niż Tatry: niższe, za to dziksze. To kraina, gdzie królują wielkie drapieżniki: niedźwiedź brunatny, wilk i ryś. - Z Bieszczadami to jest tak: dokąd tam nie byłeś, jakoś żyjesz i wydaje ci się, że nic ci nie brak. Ale kiedy już tam raz pojedziesz, zawsze będzie ci ich brak. I im częściej tam wracasz, tym bardziej cię do nich ciągnie… W kwietniu nadeszła wymarzona ski-turowa wiosna.
W Bieszczadach byłem w lutym. Myślałem, że już nie trafię wiosną w Wilcze Góry. Myliłem się. Kiedy w Święta Wielkanocne sypnęło, jak to się mówi, „na bogato” - nie wytrzymałem. Tydzień wyczekiwania aż śniegi się „uleżą”. Szybkie pakowania auta. Jadę szukać ski-turowej wiosny w Bieszczadach. I realizować swój plan. Silnik wesoło mruczy pod maską. Narty oparte o siedzenie czekają na swoją kolej. Wyjeżdżam z Zakopanego ok. 14 i trafiam w Wilcze Góry. Tak kiedyś nazywano Bieszczady. Po drodze oglądam piękny zachód słońca w okolicach Woli Michowej. Pogoda zapowiada się niezła. A jak było? Drodzy Czytelnicy „Watry” poczytajcie o wiosennej ski-turowej wyprawie w Bieszczady. Serdecznie zapraszam.
Popołudniową porą ruszam w Bieszczady...
Jest 15 kwietnia 2015 r., ok. 15. Wcześniej spotkanie w szkole nr 3 w Zakopanem i z Michałem Jagiełłą. Mijam tabliczkę drogową z napisem „Zakopane”. Bruce Springsteen w aucie prawie na pełen regulator. Już tak mam i nie wyrosnę. Utwory z ostatniej płyty „High hopes” idealnie wpasowują się w drogę. Jest też mną „IRA”, „Lady Pank”, „Perfect” i inna ulubiona muzyka. Pogoda dopisuje, a za oknem plus 19 stopni – wiosna szaleje. Koło Krościenka nad Dunajcem zatrzymuję na chwilę auto i dzwonię do Maćka Snurkowskiego, instruktora narciarskiego z Val Thorens we Francji, który tego dnia ma urodziny. - Wszystkiego najlepszego Maćku – miła rozmowa klei się od zdania do zdania. adozdania. Maciek oprowadzał mnie i dziennikarzy z Polski po trasach w Val Thorens i jest świetnym instruktorem narciarskim i fajnym człowiekiem. Pamiętałem o jego urodzinach i akurat zadzwoniłem, gdy oprowadzał po trasach Val Thorens kolejną grupę narciarzy. Może kiedyś jeszcze będzie mi jeszcze dane z nim się spotkać. Bardzo chciałbym, by tak się stało.
Droga przebiega tradycyjnie: Zakopane – Nowy Targ – Nowy Sącz – Gorlice – Dukla – Tylawa. Za Duklą znajomy wjazd dziurawą szosą w Bieszczady. Te same mostki, te same dzikie potoki i niewielkie leśne dróżki. Te same ostre zakręty, wypał drzewa już rusza. Las pachnie. Świeżo jest, jak to wiosną w górach, a przyroda po zimie budzi się do życia. Dominujące odczucie – dzicz i pustka. I przyroda. Na jednej z łąk dwa orliki krzykliwe urządzają sobie żabi obiad. Udaje mi się zrobić im jedno zdjęcie. Koło Woli Michowej zachód słońca. Pięknie żółta kula oświetla okolicę zza chmur. Zatrzymuję co chwilę auto, by uzyskać jak najlepsze ujęcie. Przed Komańczą trochę wstrzymuje mnie remont drogi. Za to zaglądam do znajomej cerkwi prawosławnej Opieki Matki Bożej w Komańczy. Cerkiew wzniesiono w miejsce wcześniejszej, która spłonęła we wrześniu 2006 r. Wybudowana w 1802 r., jako parafialna cerkiew greckokatolicka, od 1963 pełniła funkcję cerkwi prawosławnej. W 1834 r. wzniesiono dzwonnicę, a w 1836 r. dobudowano zakrystię. Z dawnego wyposażenia zachował się ikonostas z 1832. Cerkwie w Bieszczadach to osobny temat, posiadają niezwykły nastrój i są przykładem pięknej architektury. Harmonijnie wtopionej w krajobrazy bieszczadzkich łąk, wsi i pagórków. Ile razy zaglądam w te strony, odwiedzam kilka z nich.
Oglądam panoramę z pagórka nad Komańczą. Wieje przyjemny wiaterek. Życie jest jednak niesamowicie piękne. Jeszcze cztery godziny temu byłem w Zakopanem. Teraz oglądam zachód słońca w swoich górach. Ląduję w restauracji „Pod Kudłatym Aniołem” w Cisnej na spóźnionym obiedzie. Wyjeżdżam z Cisnej, a tu niespodzianka. Zatrzymuje mnie patrol straży granicznej. Rutynowa kontrola. Pogranicznicy widzą w aucie narty skiturowe i od razu zaczyna się fajna rozmowa. - Warto iść na Rawki, byliśmy tam wczoraj na nartach i jest świetnie, jak i na całym Paśmie Granicznym. Na Tarnicy śniegu już nie ma i nie warto tam iść – doradzają. Jak widać czasami kontrola Straży Granicznej może pomóc narciarzowi ski-turowemu w wybraniu dogodnej drogi na bieszczadzkie szczyty. Mnie bardzo pomogła w dobrych wyborach.
Jest 20. Ciemno. Auto weselej mruczy pod maską. Jestem w Bieszczadach i magia miejsca działa. Nie spieszę się. Zakręt za zakrętem zbliżam się do Wetliny. Po drodze jeszcze zabieram do Wetliny autostopowicza. W Bieszczadach jest niepisany zwyczaj zabierania ludzi w potrzebie – zwłaszcza w nocy – na stopa, więc daję po hamulcach i zatrzymuję się. Gość otwiera drzwi i mówi: – Jestem alkoholikiem, podwieziesz do najbliższego punktu gdzie jest alkohol? – pada niecodzienne, choć szczere pytanie. Jasne, że tak, jedziemy razem do Wetliny. Przygodny gość opowiada pokrótce mocno skomplikowaną i zawiłą historię swojego życia. Coś w tym życiu go mocno złamało. Szkoda, bo fajny facet i mądrze mówi. Rozstajemy się przy „Starym Siole” w Wetlinie, on rusza w swoją stronę w poszukiwaniu tego, po co przyjechał, ja w swoją. Podjeżdżam do żółtego domu. To „Gawra” państwa Katarzyny i Zygmunta Skorupskich na osiedlu Manhattan. Jestem więc u celu podróży. Na Manhattanie:) Melduję się i szykuję na pierwszy dzień wyrypy – najważniejsze: pogoda ma być piękna.
Rawki i Kremenaros w słońcu i wiosennym cieple…
I jest. Za oknem o 6 widać wielki błękit. - Idź w pasmo graniczne, tam będzie dużo śniegu – proponuje podczas telefonicznej rozmowy Paweł z Bieszczadzkiej grupy GOPR. I jego prognoza na dobre śniegi w rejonie Pasma Granicznego i Rawek sprawdza się. Dojeżdżam autem do Przełęczy Wyżniańskiej. Śnieg jest i jest go dużo od wysokości 900 m. Narty niosę tylko do schroniska pod mała Rawką, wyżej jest go bardzo dużo. Pasmo Graniczne i Krzemieniec (Kremenaros) na nartach – to wyjątkowo piękna i urozmaicona „wyrypa narciarska” w Bieszczadach, prawie 17 km długości, poprzez jedną z dzikszych części tych gór. Zajęła mi ok. 10 godzin. Dokonałem pięciu podejść, pięciu zjazdów o łącznej długości 7 km, podejść było na ok. 10 km.
Punktem wyjściowym jest Wetlina tj. „Gawra”, skąd po wczesnym śniadaniu jadę na Przełęcz Wyżniańską, narty niosę zaledwie 10 minut, potem wchodzę już na nartach na obie Rawki. Tym razem panorama z Wielkiej Rawki jest wspaniała. Widać, jak na dłoni, Połoninę Caryńską, rozległy masywy Szerokiego Wierchu i Tarnicę, ale już bez śniegu, są tam jedynie jego płaty, połoninę Równą, Pikuja – najwyższy szczyt całych Bieszczadów i inne szczyty ukrainne: Smerek i Popadię i szereg innych. Wiatr hula. Spotykam wycieczkę studentów z Łodzi. Nie jestem sam i pogoda mi sprzyja. Na Wielkiej Rawce chwila przerwy. Potem krótki, ale stromy zjazd po firnie na północ, wzdłuż niebieskiego szlaku, schodzącego z Wielkiej Rawki do Ustrzyk Górnych. Kilkadziesiąt fantastycznych skrętów do granicy lasu. Podejście z powrotem na Wielką Rawkę. Potem zaliczam spacerek na szczyt Krzemieńca (Kremenaros) – miejsce spotkania się trzech granic: Polski, Słowacji i Ukrainy. Stąd krótki, ale ładny zjazd, wzdłuż dość szerokiej granicznej przecinki leśnej, krótkie, ale strome podejście i osiągam ponownie Wielką Rawkę (1304 m), skąd zjeżdżam na Małą Rawkę i do schroniska pod Małą Rawką, gdzie kończę pierwszą część „wyrypy”. Piwko i placki ziemniaczane, bo zgłodniałem, wypełniają energią i humor się jeszcze bardziej poprawia. Tego pierwszego dnia towarzyszy mi piękna pogoda.
Jeszcze jedno podejście na nartach na Małą Rawkę. Ostatnie. Ciągle mi mało tych gór. Jest już po 17 i na pierwszy dzień starczy: ok. 17 km wyrypy i 1200 m przewyższenia na dobry początek to porządny wynik. Pożegnanie z Bieszczadami tego dnia. Schodzę nieśpiesznie z nartami, kołyszącymi się na plecaku na Przełęcz Wyżniańską. Jeszcze odgłos dalekiego grzmotu na Połoninie Caryńskiej przerywa ciszę. Nikogo tu nie ma. Siadam przy aucie i napatrzeć się nie mogę. A już opisać tego, co widzę, nie dam rady. Nikt nie zdoła. Słońce już powoli zachodzi za górami, jest jeszcze bardzo ciepło, a ja jadę na spóźnioną obiado-kolację do „Gawry”, którą z prawdziwą przyjemnością pałaszuję w towarzystwie Pana Zygmunta w ogrodzie „Gawry”. Pani Kasia szykuje pyszne kotlety mielone z sałatką z czosnku niedźwiedziego i z pomidorami. Ponad godzinę gaworzymy przy stoliku w ogrodzie, dosiada się też sąsiad „Gawry” pan Józef, który pracował przez szereg lat w schronisku „Chatka Puchatka” na Połoninie Wetlińskiej. – Ale tam był ziąb – wspomina. Czasami woda w wiadrze zamarzała w nocy – dodaje. Teraz schronisko prowadzi legenda Bieszczadów- Lutek Pińczuk, ale w tym roku ma już zejść z połoniny. Obiad wspaniale smakuje. Do tego herbata. Potem szykuję sprzęt na kolejną bieszczadzką „wyrypę”. Kąpiel i organizm woła: spać, spać.
Jak odkryłem Paportną?
Pobudka i śniadanie w „Gawrze” u Państwa Skorupskich. Jak zwykle pyszne: tym razem śledzie, ser żółty, biały, warzywa, konfitury, jak zwykle z kawą przyniesioną przez Pana Zygmunta. Wypita w miłym towarzystwie bardzo smakuje. Gospodarz podpowiada, by podjechać żółtym szlakiem drogą asfaltową wysoko pod las. Tak też chcę zrobić. Ruszam. Jeszcze nie leje, ale prognoza niestety na ten dzień przewiduje spore opady deszczu w okolicach południa, więc idę dość szybko. Osiągam Jawornik, a potem schodzę ścieżką w dół w stronę przełączek pod Paportną. Są dwie. Pojawia się coraz więcej śniegu i od wysokości ok. 1000 m idę cały czas na nartach. Przede mną potężne stoki Paportnej. Paportna (1198, na niektórych mapach 1199 m n.p.m.) to dwuwierzchołkowy szczyt w Bieszczadach Zachodnich, położony w bocznym grzbiecie pasma granicznego. Grzbiet ten łączy się z głównym na Rabiej Skale, znajdującej się ok. 1200 m na południe. Na północny wschód od głównego wierzchołka jest drugi, o wysokości 1175 m n.p.m. Strome zachodnie i wschodnie stoki opadają odpowiednio do dolin potoków Chomów i Wielki Lutowy, na północnym leżą źródła potoku Rybnik. Przez wierzchołek prowadzi żółty szlak turystyczny Wetlina Stare Sioło – Rabia Skała i dalej pasmem granicznym. Pod szczytem jest dużą polana, z której przy dobrej pogodzie widoczne są Tatry. To szlak piękny i stosunkowo rzadko odwiedzany. Wchodzę na Paportną ok. 12. Widok ze szczytu przesłaniają już chmury. Za to pewną pociechą jest znakomity śnieg. Zjazd udaje się. Wokoło strumienie deszczu. Leje jak z cebra. Po godzinie wycieczki można by wykręcać. Zabawne, nikt by mnie w taką pogodę w Zakopanem nie wygnał w góry, a tu w Bieszczadach śmigam jak młokos. Chcę jeszcze raz podchodzić na Paportną, zachęcony fantastycznym śniegiem na jej stokach. Jednak zimno bierze górę. Widząc wylewający się z rękawa mojego „Marmota” strumień lodowatej wody postanawiam wracać. Przechodząc przez bijące wilgocią lasy Paportnej i Jawornika wspominam lokalne dzieje i nachodzą mnie bieszczadzkie historie sprzed lat.
Wspomnienie z 1947...
W Wetlinie kupiłem książkę o UPA (Ukraińskiej Powstańczej Armii) w Bieszczadach. Jej autorem jest pasjonat tych gór, Stanisław Żurek, a napisana ciekawie i dobrze udokumentowana pozycja pokazuje podłoże i przebieg konfliktu polsko-ukraińskiego na terenie Bieszczadów. Będąc w masywie Paportnej myślałem sporo o tej książce i o wydarzeniach sprzed 70 lat. Wkoło mgły. Kiedyś wydawało się, że wśród nich błąkają się duchy zabitych upowskich partyzantów, dusze proszące o przebaczenie. Ale to oczywiście taka przenośnia. Przypominają mi się wątki związane z historią Bieszczadów i tym miejscem. Zwłaszcza jeden. Był rok 1947. W Bieszczadach trwało wysiedlanie ludności ukraińskiej w ramach operacji „Wisła” i zawzięta walka z ostatnimi sotniami UPA. W rejonie Paportnerj i Rabiej Skały doszło do regularnej bitwy z sotnią „Bira”, zwaną sotnią U-3 („Udarnyky – 3” od nazwy kurenia). Sotnia „Bira” była jedną z formacji upowskich, będąca częścią kurina "Rena" (Wasyl Mizernyj), był to oddział UPA, operujący na terenie Bieszczadów do roku 1951, działający w oparciu o zamieszkałą tam ludność ukraińską (głównie bojkowską) pod dowództwem Wasyla Szyszkenynecia (Iwan Kozieryński) ps. "Bir" W sotni tej znaleźli się między innymi niektórzy członkowie Ukrainische Hilfpolizei z Lutowisk, ale również około 30 byłych żołnierzy rozbitej w bitwie pod Brodami dywizji SS "Hałyczyna".Zbrodnie dokonane przez sotnię „Bira” to między innymi morderstwa na Polakach oraz spalenie wsi Sakowczyk, Tworylne, Hulskie, Zatwarnica i Krywe. Niespokojne były wtedy Bieszczady. Z jednej strony upowców atakowały oddziały Wojska Polskiego i KBW, a od południa oddziały armii czechosłowackiej. Upowcy nie podejmowali bitwy, poruszali się szybko wzdłuż granicy, aż do Rabiej Skały, gdzie zaczęła się bitwa z oddziałami polskimi. Zagrały polskie karabiny maszynowe i broń upowców, pochodząca głównie ze źródeł niemieckich i sowieckich. Dwóch upowców poległo, ale sotnia się przebiła. Rachunek śmierci w stosunkach polsko-ukraińskich nie powinien przesłaniać lepszej przyszłości i współpracy pobratymczych narodów. Jednak ją przesłania i chyba niestety jeszcze długo tak będzie. W Bieszczadach gdzie nie spojrzysz widać ślady powojennych walk polsko-ukraińskich. Nie ma wsi gdzie były, nie ma cerkwi, bo zostały spalone. Zostało na szczęście trochę z nich. I pamięć o tym trudnym powojennym okresie i bieszczadzkiej wojnie polsko-ukraińskiej, która stała się legendą tych pięknych gór.
Wracam do Wetliny. Następuje suszenie całego ekwipunku, wszak jutro kolejny, ostatni dzień bieszczadzkiej „wyrypy”. Gospodarz staje na wysokości zadania. Kaloryfery w „Gawrze” są gorące. Rano szybkie śniadanie i wracam na Paportną, na niedokończone zjazdy. Tym razem jest zimno, a śnieg ścięty mrozem w „beton”. Nogi za to niosą. Pod koniec sezonu zawsze tak jest. Jestem w formie i lekko biegnę prawie z nartami zawieszonymi na plecaku przez Jawornik na szczyt Paportnej. Lekko jak wilk. Wyostrzone zmysły, po kilku W niecałe 1,5 godziny wchodzę z Wetliny na Paportną. Zaliczam piękny zjazd północną ścianą Paportnej i jeszcze dwa: z Jawornika na północ do niecki charakterystycznego, niewielkiego potoku i z niedużej polanki w masywie Jawornika. To ostatni zjazd w Bieszczadach w tym roku. Z widokami na Smerek i Połoninę Wetlińską. Po kilku dniach pobytu w górach poruszam się po nich szybko i lekko, jak wilk. Wyostrzone zmysły działają lepiej, a świeże powietrze oszałamia. Dla takich chwil warto żyć. Może z całego życia ta chwila będzie jedną z tych, które zapamiętam najlepiej?
Schodzę w dół powoli jak się da, żeby przedłużyć chwile. Zawsze mi mało tych gór, bo za rzadko w nich bywam. Pożegnanie z przesympatycznymi gospodarzami „Gawry” i ruszam w drogę. W Cisnej wpadam na „fuczki” (bojkowskie placki ziemniaczane z kiszoną kapustą) i do Kasi i Andrzeja Rozmysłowiczów do „Przystanku Cisna” na niespodziewaną herbatę i ciasteczka. Po drodze jeszcze papieros, z widokiem na Bieszczady. Góry zapadają w wieczorny nastrój, mają stalowy kolor. Zapadają w noc. Widać jak na dłoni stoki Chryszczatej. Ciągnęło mnie do niej zawsze, więc może odwiedzę ją na nartach w przyszłym roku?
Powroty w Tatry…
Powroty z Bieszczadów nie są łatwe. W Odrzykoniu odwiedzam dom Zuzi i Bartosza Górskich. Bartosz ma w domu kolekcję nart i chce wybudować muzeum narciarstwa w Odrzykoniu. W domu na ścianach wiszą liczne narciarskie plakaty. Zostaję zaproszony na pyszną kolację. Wyjeżdżam po 19, a ok. 23 ląduję na rodzinnych Krzeptówkach. Giewont stoi. Nero wesoło merda ogonem na powitanie. Rodzina. Znajomi. Nic się nie zmieniło. Czyżby? W głowie słyszę wciąż szum wiatru na Wielkiej Rawce. Zamykam oczy i widzę widoki oraz panoramy ze Rawek, Kremenarosa i Paportnej. Choć tym razem Tatr stamtąd nie widziałem to może następnym razem się uda. Spoglądam z balkonu mojego domu na Krzeptówkach w Zakopanem w stronę Bieszczadów. 270 km to dużo, czy mało? Czemu ze wszystkich pragnień na świecie wybrałem Bieszczady? Żadne góry dotąd nie wywarły na mnie takiego wrażenia. Ani Alpy, ani wyniosłe szczyty Kaukazu. Tylko Tatry – moje góry – darzę porównywalnym uczuciem. Nie wiem jak to się stało. Patrzę coraz częściej na wschód, w stronę tych gór. Uzależnienie czasem dociska mocniej, czasami słabiej. I pytanie: czemu tak późno je odkryłem? Jest i na nie dobra odpowiedź: lepiej późno – niż wcale. Po powrocie kilka dni odpoczynku i tatrzańska wyrypa. Jedna za drugą. Wszak w „moich” górach jeszcze ponad metr śniegu, a więc… Jedno jest jednak pewne, za rok wrócę na kolejną wiosenną wyrypę w Bieszczady. Szukać wilczych śladów na nieprzetartym szlaku w bieszczadzkiej dziczy… Polecam Bieszczady na narty na wiosnę. Jest tam ciepło, można się nieprzyzwoicie opalić, nacieszyć oczy widokami, pusto, a długi dzień i sfirnowany śnieg są kolejnymi sojusznikami dla narciarskich wyryp w tych górach. Korzystnie jest jechać na 4-5 dni, z reguły więcej organizm nie wydoli, jeżeli będziemy chodzić na długie wycieczki dzień po dniu. Taka długość ski-turowego urlopu to moim zdaniem optimum. Zatem ski-turowa wiosna w Bieszczadach? – zdecydowanie tak.
Tekst, zdjęcia : Wojtek Szatkowski/Muzeum Tatrzańskie
- Magnes Folk na lodówkę IXMagnes Folk łączy ze sobą motywy polskiej sztuki ludowej z motywami z regionu Podhala. Świetnie nadaje się na lodówkę. Jest doskonałą pamiątką z Zakopanego. Może też być...7 zł
- Korale folkowe IIIKorale folkowe wykonane z białego tybetu i zielonej włóczki. Zawiązywane. Długość całości 100 cm. 70 zł
- Naszyjnik "Agatka"Naszyjnik z pięknych fasetowanych kul agatu /średnica 1 cm./. Obwód 52 cm. Rurki i kulki z metalu antyalergicznego. Zapięcie posrebrzane. 75 zł